Korpolife

10 lat „Mordoru na Domaniewskiej”: Teraz pomagam ludziom

Rafał Ferber był menadżerem, który jako kierownik oddziału banku zrobił z najgorszej placówki jedną z najlepszych w sieci. To on założył fanpage „Mordor na Domaniewskiej”, dzięki czemu później powstał „Głos Mordoru”. Obecnie jest konsultantem ds. pracy zdalnej i hybrydowej oraz doradcą biznesowym.

Mirosław Mikulski: Jak to się stało, że założył Pan na Facebooku profil „Mordor na Domaniewskiej”?

Rafał Ferber: To było dziesięć lat temu. Byłem wtedy dyrektorem oddziału Noble Banku, który znajdował się przy ulicy Wołoskiej. Jestem dość ekspresyjną osobą, więc wrzucałem dużo memów na swojej prywatnej stronie na Facebooku.

Kolega powiedział mi, że miejsce, w którym się znajdujemy, jest nazywane Mordorem. Wcześniej tego nie wiedziałem. Najpierw to było miejsce do oznaczania siebie na Facebooku, a potem zamieniłem go na fanpage i postanowiłem go nazwać: mordornadomaniewskiej, ponieważ „Mordor na Wołoskiej” brzmiałoby głupio. Zrobiłem to przez przypadek, trochę dla żartu. Na początku wiedziało o tym 100-200 osób, moi znajomi z banku. A potem wszystko się rozrosło. Teraz to już historia.

W 2013 roku powstał mój fanpage, a dwa lata później powstał „Głos Mordoru”.

Jak zmienił się Mordor przez ostatnie 10 lat?

Zmieniło się dużo i to na lepsze. Zwłaszcza komunikacja, bo jest mniej korków. Pamiętam, że wtedy po pracy siedziałem do dwudziestej, czytałem książki i czekałem, aż ulice nie będą już zakorkowane. Wtedy Mordor to była biurowa pustynia, teraz jest tu więcej osiedli mieszkaniowych, sklepów i punktów usługowych. W końcu nie jest już tylko dzielnicą biurową, która wymierała po godz. 18, ale miejscem, w którym już da się żyć.

Czy Mordor wróci do sytuacji sprzed pandemii i będzie pracował jak dawniej?

Moim zdaniem nie, bo bardzo dużo osób zobaczyło, że można pracować inaczej, zdalnie i jest to lepszy model pracy. O ile starsze pokolenie, czyli 35+, woli stary model – w biurze, ewentualnie hybrydowy, to młodsi, ci którzy już się wychowali z telefonem komórkowym w ręku, raczej wolą korzystać z uroków pracy zdalnej. Milenialsi i „Zetki” bardzo sobie cenią to, że mogą pracować z dowolnego miejsca w kraju czy nawet na świecie.

Nie wrócimy już do tego co było wcześniej. Firmy, które będą forsowały taki model, muszą się liczyć z tym, że stracą największe talenty z młodego pokolenia.

Jak korporacje patrzą na pracę zdalną i czy to jest przyszłość?

Zależy, które korporacje – bo generuje ona wiele nowych wyzwań. Na przykład zwiększone ryzyko wypalenia zawodowego i zanik więzi społecznych w miejscu pracy. I to są wyzwania, którymi firmy i ich menagerowie muszą się zająć. W niektórych korporacjach już przed pandemią 80-90 proc pracowników miało do czynienia z pracą zdalną. W bardziej tradycyjnych firmach, np. w działach marketingu, tylko 30 proc. zatrudnionych pracowało zdalnie. I te firmy są niechętne zmianom. Praca zdalna wymaga bardzo dużej kultury organizacyjnej, większego zaufania, rozsądnej kontroli i rozliczania za wyniki, a nie za „dupogodziny” spędzone przy biurku. Praca zdalna doprowadziła do takich zmian, jakie kiedyś spowodowało wprowadzenie internetu.

Pan też długo pracował w korporacji. Jak Pan się tam znalazł?

Przez przypadek, z polecenia znajomego, który tam trafił. Szukali dobrych ludzi do sprzedaży. Byłem mobilnym doradcą, jeździłem po Polsce i sprzedawałem produkty finansowe. Dzięki ciężkiej pracy oraz talentom interpersonalnym szybko awansowałem. Zostałem dyrektorem jednej z najgorzej działających placówek bankowych, którą chciano zlikwidować. Po roku znaleźliśmy się z gronie najlepszych oddziałów tego banku.

Zawsze chciałem pracować w dużej, uporządkowanej, stabilnej i przewidywalnej korporacji. Szybko jednak odkryłem, że nie jest ona ani uporządkowana, ani stabilna, ani przewidywalna. A spodziewałem się, że będzie bezpiecznie. Potem w roku 2015 założyłem spółkę, która doradzała ludziom potrzebującym wsparcia w social mediach. To się rozwinęło i trafiało do mnie coraz więcej klientów. W 2017 roku zacząłem zatrudniać pierwsze osoby do pomocy i okazało się, że mam już prawdziwą agencję social mediową, którą nazwałem „Runaways” (uciekinierzy).

Wróćmy jeszcze na chwilę do banku. Jak udało się Panu doprowadzić oddział do takiego sukcesu?

Ciężką pracą swoją i całego zespołu oraz szczerością wobec ludzi, z którymi pracowałem. Mieliśmy świadomość swoich mocnych i słabych stron. Przykładowo: miałem tam pracownika, który był bardzo relacyjny, ale mało merytoryczny. Inny natomiast był dobry merytorycznie, ale trudniej nawiązywał kontakty z ludźmi. Połączyłem ich w tandem i razem byli o wiele skuteczniejsi niż osobno. Wierzę w to, że 2+2 to więcej niż 4.

Żeby to się udało, trzeba mieć dobrych menadżerów i dobrze ułożyć pracę. My mieliśmy zaplanowany cały tydzień, tak żeby był czas na zebrania, szkolenia i przede wszystkim na spotkania z klientami. Trzeba też dobrze rekrutować osoby, a potem odpowiednio je wdrażać. Zbudowałem fajny i skuteczny zespół.

Teraz ma Pan swoją agencję i jest Pan konsultantem od pracy zdalnej. Czy istnieje duże zapotrzebowanie na takie usługi?

Nie nudzę się, choć największe zainteresowanie było na początku pandemii oraz w ubiegłym roku, kiedy ludzie zaczęli wracać do biur. Niektórym menagerom wydawało się, że ludzie chętnie wrócą do biur, ale okazało się, że tak nie jest i nie można zaciągnąć ich tam siłą.

Nagrywam już drugi kurs o pracy zdalnej skierowany do pracowników korporacji, którym doradzam. To dlatego, że wiele osób nie wie, jak kierować ludźmi zdalnie. Pokazuję im, jak ułatwić sobie życie. Zakładam też startup związany ze zdrowiem mentalnym, bo dużo osób z Mordoru jest wypalonych zawodowo i mają problemy psychiczne.

Plany na przyszłość?

Przede wszystkim uważać na siebie, pilnować, żeby się nie wypalić zawodowo. Być uważnym na to, czego się chce i potrzebuje.

Mirosław Mikulski

Rafał Ferber /fot. Daniel Petryczkiewicz/

Dodaj komentarz