Zamienił pracę w korpo na… sprzątanie. Zaczynał od koszenia trawników na osiedlach. Dziś, oprócz świetnie prosperującej firmy porządkowej, ma własną restaurację, a w styczniu tego roku uruchomił swój pierwszy guest house na Malediwach.
Izabela Marczak: Miałeś 20 lat jak rozpocząłeś swoją korporacyjną przygodę?
Andrzej Skarbek: Tak jakoś się złożyło, że musiałem nagle opuścić mój dom rodzinny i zacząć samodzielnie się utrzymywać. Przerwałem studia i zacząłem szukać pracy. Trafiłem do City Banku gdzie potrzebowali asystenta/kierowcy prezesa. Owym prezesem okazała się Sonia Wędrychowicz. Jakimś cudem wybrała mnie spośród kilku innych kandydatów. Pracę zaczynałem o 5.30, kończyłem często późnym wieczorem. To było dla mnie, niezorganizowanego młokosa i lekkoducha, jak wojsko. Zarabiałem 1700 zł i aż mnie skręcało, gdy porównywałem swoje zarobki z kosztami tankowania auta, które prowadziłem. Ależ się wtedy czułem zniechęcony i rozgoryczony. Jednak z perspektywy czasu oceniam, że były to niezwykle cenne trzy lata.
Zasmakowałeś w pracy dla korpo?
Tego bym nie powiedział. Ale nie wyobrażałem sobie, że mógłbym zaistnieć poza korporacją. Po City Banku dostałem pracę jako sprzedawca w AXA Direct jako sprzedawca ubezpieczeń. To była droga przez mękę. Z jednej strony napinałem się, bo chciałem być jak najlepszy, z drugiej buntowałem się przeciw systemowi pt. „sprzedaż za wszelką cenę”. W efekcie wyniki miałem przeciętne. Ale pewnego dnia AXA zafundowała sprzedawcom call centre szkolenie z Dariuszem Tarczyńskim. I to był przełom. Ten człowiek połamał mi głowę. Wskoczyłem po tym „łamaniu” na drugie miejsce w rankingu najlepszych sprzedawców w AXA.
Co ten Tarczyński Ci zrobił?
Zapytał nas, jakie mamy cele i jak zamierzamy je osiągnąć. Zacząłem się zastanawiać, jaki jest mój prawdziwy cel. Zdałem sobie sprawę, że nigdy o tym nie myślałem. Potem okazało się, że na wszystko mówię „nie da się”. W pewnym momencie Tarczyński nie wytrzymał i huknął, że zamiast na problemach powinienem skoncentrować się na szukaniu rozwiązań. Potrzebowałem takiego kopniaka, żeby wybić się ze schematu myślenia. I zadziałało. Osiągnąłem swój szczyt w sprzedaży i zrozumiałem, że tym, co naprawdę chciałbym robić, jest stworzenie własnego biznesu.
Dlaczego pomyślałeś o usługach sprzątania?
Wtedy wydało mi się to dobrym biznesem na start. Takim, który nie wymaga wielkiego nakładu inwestycyjnego, który z miejsca mógłbym wykonywać sam, jako jednoosobowa firma. Udało mi się znaleźć dwa chętne osiedla, gdzie przez kilka miesięcy na spółkę z jedną panią sprzątaczką świadczyłem usługi porządkowe. W międzyczasie ostro szukałem nowych klientów. Zdobywanie namiarów na firmy, dzwonienie do nich, przekonywanie, że ja zrobię to lepiej niż ci, których zatrudniają, zajmowały mi 80 proc. doby.
Umiejętności zdobyte w korpo się przydały…
O, tak. Bez tej dyscypliny, umiejętności planowania i organizacji, jakie zdobyłem, pracując dla Soni Wędrychowicz, bez umiejętności sprzedażowych, które dała mi praca w AXA, daleko pewnie bym nie zaszedł. Pokora, konsekwencja i cierpliwość – to też zawdzięczam korpo.
Korzystałeś jeszcze później z pomocy takich „magików” jak Dariusz Tarczyński?
Na początku istnienia Origami Clean trafiłem na konsultacje coachingowe do Marcina Rogowskiego. Dziś Marcin to znany coach, konsultant i mentor, ale wtedy byłem chyba jednym z jego pierwszych klientów. Niemniej wyniosłem wiele dobrego z tego kontaktu. To, co najbardziej do mnie trafiło i co później wykorzystywałem w rozwoju kolejnych biznesów, to zdanie: „jeśli chcesz robić biznes, otaczaj się ludźmi takimi jak ty”. I tak robię.
Teraz, po ośmiu latach działalności, Origami Clean ma 44 dużych klientów i stu pracowników na pokładzie. A Ty już nie szukasz zleceń, lecz to Ciebie szukają.
Rzeczywiście. I właśnie na tym poziomie chciałbym utrzymać tę firmę. Nie chcę już zwiększać liczby pracowników, brać jeszcze więcej zleceń. Zależy mi, by utrzymać dobrą jakość usług, a żeby tak nadal było, muszę mieć możliwość koordynacji prace zespołu, mieć kontrolę nad tym wszystkim. Mam oczywiście managerów, ludzi, którym ufam i mogę powierzyć im część zadań, ale o takich dziś niełatwo, więc uważam, że trzeba dbać o to, co się ma, a nie iść na ilość.
Tym bardziej, że Origami Clean to obecnie nie jedyny Twój biznes?
Gdy na początku poszukiwałem klientów, w przygotowywaniu dla nich ofert bardzo mi pomagała moja żona. Rozrysowywała tabelki na komputerze, przygotowywała foldery. Za każdym razem, gdy wieczorem siadaliśmy przed komputerem, by takie oferty tworzyć, puszczaliśmy sobie chilloutową muzykę z ujęciami Malediwów w tle. Był to wtedy dla nas taki raj, marzenie. Obiecaliśmy sobie, że kiedyś, jak będzie już nas stać na wyjazd, polecimy właśnie na Malediwy.
I po ilu latach prowadzenia firmy Wam się to udało?
Po czterech latach wypłaciłem sobie pierwszą pensję. Wcześniej wszystko, co zarobiłem, inwestowałem w rozwój biznesu. Tak więc kiedy już pojawiła się ta pensja, żona kupiła tanie bilety lotnicze po 1500 zł w obie strony za osobę, z czterema przesiadkami, ale polecieliśmy.
Niestety, rzeczywistość zweryfikowała fantazję. Malediwy są przepiękne… pod warunkiem, że się je posprząta. Problemem tego archipelagu – i to nie małym – jest gospodarka odpadami.
Nie przemawia przez Ciebie teraz szef firmy sprzątającej?
Malediwy, rozciągające się na ponad tysiącu małych wysepek, nie mają żadnego skoordynowanego systemu zarządzania odpadami. Na niektórych wyspach, tak małych, że wolnym spacerkiem przemierzenie ich wzdłuż zajmuje Ci pięć minut, śmieci rzucają się w oczy.
Nie mów, że po przylocie na wyspy zacząłeś sprzątać?
Owszem, zacząłem i zorganizowałem też grupę innych turystów do sprzątania plaży, na której wypoczywaliśmy. Od czterech lat wspieram tam kulturę zachowania czystości i widzę w tej kwestii znaczącą poprawę. Kiedy za pierwszym razem posprzątałem jedną z wysp, tę na której wtedy stacjonowaliśmy… zakochałem się w tym miejscu i postanowiłem wynająć tam ziemię – bo kupić działki obcokrajowiec tam nie może – i zbudować guest house.
Oczywiście dopiąłeś swego?
W tym roku w styczniu, po czterech długich latach budowy i koordynacji wszystkiego, otworzyliśmy na Himandhoo polski guest house na 18 osób z własną restauracją i obsługą full service. Nazywa się Origami Inn.
Chyba też otworzyłeś jeszcze w restaurację w Warszawie?
Odkupiłem upadającą restaurację w Falenicy. Okazało się, że aby znów zaczęła funkcjonować jak należy, wystarczy inaczej nią zarządzać. Przejąłem ją z personelem, który niemal w całości pozostawiłem. Niewiele pozmieniałem jeśli chodzi o zewnętrzne „dekoracje”, za to porządnie wziąłem się za porządki wewnętrzne.
Ta mania porządkowania…
(śmiech) Faktycznie, przenika wszystkie moje działania, ale widocznie jest potrzebna i sprawdza się tam, gdzie niesie mnie los.
W La Repubblica, która ledwo ciągnęła, gdy ją przejmowałeś, dziś stołują się gwiazdy.
Sama widzisz. Sprzątanie ma sens. Moje porządki w dużym skrócie polegały na tym, by dać personelowi cel, wprowadzić jasne wytyczne, jasne procedury, właściwie ustawić priorytety. W międzyczasie przeżyliśmy nawet pożar lokalu, a nadal funkcjonujemy. Nasza obsługa klienta zdobywa wysokie noty, ludzie cenią sobie nasze dania włoskiej kuchni. Nie narzekamy na brak gości.
Jak Ty to robisz?
Musztra w korpo (śmiech). A do tego wolę uczyć się na błędach innych, niż na swoich, więc obserwuję, słucham. Wyciągam wnioski z własnych potknięć i staram się kroczyć uważniej. Wierzę też, że wszystko, co dajesz, do ciebie wraca, więc daję ludziom jakość, żeby później nie wróciły do mnie śmieci (śmiech).
Izabela Marczak
Dodaj komentarz