Nie wiem, jak to się stało, ale znowu jest listopad. Jeszcze wczoraj kupowałem Jachowi trampki na WF, bo „tamte się rozkleiły, tato”, a dziś już szukam kurtki zimowej, bo „ta z zeszłego roku jest dziecinna”. I nie chodzi o to, że ma za krótkie rękawy – po prostu na kurtce jest Batman, a przecież ma j u ż jedenaście lat. Czyli jest w wieku, w którym człowiek wie wszystko, ale nadal nie potrafi odłożyć talerza do zlewu.
Rok minął szybciej niż weekend bez dziecka. I nawet nie wiem, co się w nim właściwie wydarzyło. Pamiętam tylko, że zaczynał się ambitnie – miałem przebiec maraton, jeść zdrowo, czytać więcej książek i mniej scrollować. Efekt? Może i biegałem sporo, ale do maratonu to nadal bardzo mi daleko. Jem też zdrowo, ale wiadomo, że przecież pizza z rukolą jakoś mocno mi przecież też nie zaszkodzi. A książki? Kupuję regularnie, ale wieczorem łatwiej przychodzi oglądanie serialu, bo na czytanie to człowiek już za bardzo zmęczony
W pracy wszystko też toczy się jak w kalejdoskopie: deadline, status meeting, feedback loop… i zanim zdążysz zrozumieć, co to znaczy, przychodzi kolejny kwartalny raport i nowy buzzword. I człowiek, który kiedyś marzył o sensie życia, teraz marzy o sensie poniedziałku.
Pierworodny tymczasem rośnie jak na drożdżach. Nie zdążyłem się przyzwyczaić do tego, że zna tabliczkę mnożenia, a już tłumaczy mi, jak działa VAR w Premier League i dlaczego Lewandowski to już „trochę boomer”. I kiedy próbuję być tym fajnym tatą, co rozumie świat, on tylko wzdycha i mówi: „Tato, proszę cię, nie mów siema.”
Ale wiecie co najbardziej mnie uderza w tym listopadzie? Ta świadomość, że wszystko przyspieszyło jak światłowód po Red Bullu. Kiedyś człowiek planował życie w latach: „za rok zmienię pracę”, „w przyszłym roku pojedziemy w góry”. A teraz? Liczymy czas w dostawach i powiadomieniach.
I tylko w tych rzadkich momentach, gdy mój syn wreszcie odkłada telefon, a ja nie siedzę przy laptopie udając produktywność, można złapać oddech. Usiąść, pogadać o głupotach. Albo po prostu posiedzieć w ciszy, wpatrując się w ekran telewizora, na którym ktoś znowu nie trafił karnego. I wtedy myślę, że może to jest właśnie to całe życie, które tak szybko mija – między jednym spotkaniem w Teamsach a drugą połową meczu.
Za chwilę będą święta. Znowu powiem, że „tym razem bez pośpiechu”, znowu nic z tego nie wyjdzie i znowu obudzę się w styczniu z tą samą myślą: kiedy to minęło?
I pewnie znowu niczego nie zmienię. Ale przynajmniej wiem jedno – jeśli ten listopad znowu mnie zaskoczył, to znaczy, że jeszcze coś mnie obchodzi. A to, w tym całym pędzącym świecie już prawie luksus.
Piotr Krupa

Dodaj komentarz