Uciekinier z Mordoru

Dobry partner w biznesie to skarb

W korporacjach przepracował 15 lat, ale nie ustawał w poszukiwaniu pomysłu na własny biznes. Ponad 10 lat zbierał się na odwagę, by wystartować z czymś swoim. W końcu to zrobił. Z sukcesem.

Ile kapitału na własne inwestycje pozyskała Pana firma w ciągu 5 lat działalności?
Tomasz Wiśniewski: 117 mln zł.

Nieźle! Aż ciśnie się na usta pytanie, dlaczego tak długo Pan zwlekał z tym, żeby „iść na swoje”?
Nie miałem odwagi. Wątpiłem, czy mi się uda.
Nie skłamię, jeśli powiem, że z 15 lat przepracowanych na etacie, dobre 10 poświęciłem na poszukiwanie możliwości stworzenia własnej firmy. Zastanawiałem się, jaki produkt mogłaby oferować, czasem wydawało mi się, że musi to być coś, czego nikt jeszcze nie wymyślił.
Czytałem wiele książek napisanych przez guru biznesu, rozmawiałem z tymi, którym się udało, obserwowałem rynek, analizowałem, ale wciąż było wiele obaw. Bałem się porzucić etat, bo wiadomo: kredyty, niepewność własnych możliwości, itd. Teoretycznie wiedziałem, czego chcę. Wiedziałem, że gdyby to wypaliło, mógłbym zarabiać wielokrotność tego, co zarabiam w korpo na stanowisku managerskim, ale teoria teorią, a rzeczywistość potrafi ją szybko zweryfikować i to niekoniecznie po naszej myśli. Ja, co prawda, jeszcze pracując na etacie, próbowałem zweryfikować swoje umiejętności w tym zakresie, ale nigdy nie angażowałem się w te działania na full. Zresztą praca w oparciu o pełnoetatową umowę mocno mnie w tym ograniczała.

Co sprawiło, że w końcu poszedł Pan na całość?
Zmieniłem korporację, dla której pracowałem wiele lat.
Wcześniej pracowałem w oddziałach dużych przedsiębiorstw, teraz przeniosłem się do centrali. I… to był koszmar. Biurokracja i procedury rozdmuchane do granic możliwości. Miałem wrażenie, że cała firma jest tak zajęta ogarnianiem wewnętrznego chaosu, że nie ma w niej już miejsca na zajmowanie się klientem. Kiedy więc zaczęła łączyć się z inną, postanowiłem wykorzystać ten moment. Powiedziałem sobie: „Teraz albo nigdy”, bo ile można się wahać. A że nie miałem już ochoty na kolejne korporacyjne przemeblowania, bezproduktywne zebrania i dyskusje, opuściłem korpo i zamknąłem za sobą drzwi.

I rzuciłem się na głęboką wodę?
Nie do końca, bo już od dziewięciu miesięcy, wciąż będąc na etacie, po godzinach przygotowywałem sobie grunt do startu. Niemniej i tak, jak już ruszyłem, nie obyło się bez serii porażek.

Jakiego typu?
Obszarem mojej działalności były produkty inwestycyjne. Niestety, okazało się, że największym problemem jest znalezienie wiarygodnej firmy, która utrzyma się na rynku. Co podjąłem z którąś współpracę, to zaraz okazywało się, że zwija działalność. Zostawałem na lodzie, bez zapłaconej prowizji. Kilka takich przypadków z rzędu i zacząłem wpadać w panikę.
„Biznes to gniazdo węży” czytałem u Kiyosakiego – miałem wrażenie, że znalazłem się w środku tego gniazda. A ponieważ strach nie jest dobrym doradcą, zacząłem się rozpraszać próbując robić kilka biznesów na raz, co nie mogło skończyć się dobrze.
Szukałem też odpowiedzi na pytania: „co robię źle?”, „gdzie popełniam błąd?”. I właśnie w trakcie tych poszukiwań na jednym z seminariów biznesowych poznałem Macieja. Po jakimś czasie okazało się, że on – podobnie jak ja – nie ma szczęścia do partnerów biznesowych, że choć wiemy jak działać, to nie mamy z kim. Doszliśmy do wniosku, że najlepiej, jak sami dla siebie staniemy się takimi partnerami.
Maciej zaprosił mnie do swojego nowego projektu, jakim była Pracownia Finansowa, w której nie tylko pozyskujemy kapitał na inwestycje, ale sami je realizujemy. Jedziemy w tych projektach z inwestorami na jednym wózku przez cały okres ich trwania, mając udział w zysku, co wyróżnia nas na tle innych funduszy inwestycyjnych, które pobierają opłaty za zarządzanie niezależnie czy inwestor zarabia, czy nie.

I to chwyciło.
Tak, to był strzał w dziesiątkę. Ale gdybyśmy się wtedy nie spotkali z Maciejem, to nie wiem, czy któremuś z nas samodzielnie udałoby się osiągnąć taki sukces biznesowy.
Dziś uważam, że w biznesie dobry wspólnik to prawdziwy skarb. Wzajemne wsparcie, jakie sobie daliśmy, dodało nam skrzydeł. Mogliśmy nawzajem zweryfikować swoje doświadczenia, rozproszyć wątpliwości, wymienić się wiedzą, zainspirować. Okazało się, że myślimy i planujemy podobnie, ale jednocześnie świetnie uzupełniamy swoje braki.

W zgranym teamie łatwiej też przejść przez kryzysy związane z zawirowaniami rynku.
Właśnie tak. Te zresztą nie ominęły i nas.
Jako że jednym z aktywów, w które nasza Pracownia inwestuje, są elektrownie wiatrowe, rządowa blokada OZE nieźle w nas uderzyła. Firmy związane z OZE padały kolejno jedna po drugiej. Nam udało się przetrwać, bo na szczęście w porę weszliśmy w branżę deweloperską, a obecnie stoimy już na trzech nogach i oprócz energetyki wiatrowej mamy w ofercie inwestycyjnej nieruchomości i nowe technologie. Ale łatwo nie było.
Nowym biznesmenom poleciłbym nastawić się na to, że problemy będą, tylko nie wiadomo, z której strony uderzą. Paradoksalnie one są czynnikiem, który nas wzmacnia, hartuje, uczy i rozwija.

Czego jeszcze Pana nauczyło te osiem lat „na swoim”? Co zmieniło w Pana życiu?
Bardziej wierzę w siebie, ufam swoim umiejętnościom. Co ciekawe, pozbyłem się stresu. Z perspektywy widzę, że bycie trybikiem w machinie, borykanie się z korporacyjnymi procedurami, etatowa rutyna, tracenie czasu na bezsensowne działania, bardziej mnie frustrowały, niż całkowite wzięcie odpowiedzialności za własne decyzje, podejmowanie tych decyzji czy samodzielne zarządzanie sobą i swoim czasem.
Dziś, choć mam więcej obowiązków, niż gdy pracowałem w korpo i mimo że narzuciłem sobie większy reżim organizacyjny, niż miałem wcześniej, to i tak uważam, że w porównaniu z etatem, to niebo a ziemia.

Bo?
Bo mam większą swobodę, bo sam decyduję, co powinienem robić, żeby osiągnąć efekt. Nie tracę czasu i energii na bzdury, bo robię to, co lubię najbardziej, bo mam większe zyski… Tych plusów jest jeszcze wiele.

Ale na prowadzenie swojego bloga czasu Pan nie ma?
Blog rzucamprace.pl założyłem krótko po rzuceniu korpo, bo chciałem na bieżąco zapisywać moje pierwsze kroki we własnym biznesie. Uznałem, że to, czego doświadczałem, to niezły materiał na książkę, ale za kilka lat nie będę pamiętał, jak się wtedy czułem. To był dla mnie tak ważny moment w życiu, tyle się nauczyłem i wyciągnąłem tak dużo wniosków, że postanowiłem się nimi podzielić, więc oprócz osobistych notatek powstał blog.
Dziś jestem już na innym etapie i obecne doświadczenia zawodowe wykraczają poza tematykę i cel tej strony. Chętniej uzupełniłbym ją raczej o wpisy innych ludzi, którzy obecnie są na etapie, na którym ja byłem 8-10 lat temu, więc jeśli ktoś miałby ochotę podzielić się swoim doświadczeniem w kwestii rzucania pracy, jestem otwarty. Niech do mnie napisze.

Ma Pan teraz więcej czasu niż pracując w korpo?
Jestem bardziej zajęty, mam więcej obowiązków, ale to nie znaczy, że zajmuje mi to więcej czasu.
Wbrew pozorom, przy dobrej organizacji, praca nie na etacie, mnie osobiście pozwala lepiej gospodarować własnymi zasobami. Jeśli więc mówię, że nie mam czasu na uzupełnianie bloga, bardziej zgodne z prawdą byłoby, gdyby powiedzieć: wolę ten czas przeznaczyć na inne działania.

Czy całkowicie porzucił Pan ewentualność powrotu na etat?
Nie wyobrażam sobie już takiej pracy. Blog powstał również po to, żeby nie kusiło mnie, aby wrócić na etat mimo przeciwności. Kiedyś sam nie dowierzałem ludziom, którzy tak entuzjastycznie opowiadali mi o tym, jak to im fajnie, bo rozpoczęli własną działalność i zrezygnowali z etatu. Dziś wiem, że mówili prawdę. Jest fajnie, jest dobrze. Oby tak dalej.

 

Izabela Marczak

Dodaj komentarz