Miasto

Ekonomia: Wyjątkowo zimny maj dla pieniądza

„Dzień za dniem pada deszcz, słońce śpi, nie ma cię – jest mi bardzo, bardzo źle” śpiewała nieodżałowana Kora Jackowska. Stary hit grupy Manaam mogą dziś smętnie zanucić posiadacze kredytów hipotecznych, zadłużonych kart kredytowych, przedsiębiorcy korzystający z leasingu i faktoringu oraz osoby marzące o własnym „M”, których zdolność kredytowa właśnie zmniejszyła się o połowę. Ale powodów do szczególnej radości nie mają nawet posiadacze większych kwot na bankowych kontach.

Glapiński dobry na wszystko?
W czasach dwucyfrowej inflacji, słabych notowań złotego i płynącej od wschodu politycznej niepewności, w obozie rządowym toczy się osobliwa gra. Jeszcze w zeszłym miesiącu druga, sześcioletnia kadencja prof. Adama Glapińskiego w fotelu prezesa NBP, wydawała się czystą formalnością. Oficjalne zgłoszenie kandydatury przez prezydenta Andrzeja Dudę i jej wsparcie przez Jarosława Kaczyńskiego (dla którego Glapiński jest nieodłącznym druhem politycznym od lat 90. XX wieku) wydawało się zamykać temat ostatecznie. Pod koniec kwietnia sprawa pozostaje jednak otwarta. Dlaczego?
Problemy „zjednoczonej prawicy” z większością i ciułanie pojedynczych głosów w politycznym planktonie to już „nowa normalność” przy każdym ważniejszym dla PiS głosowaniu. Mimo, iż swoje „tak” dla Glapińskiego zadeklarował już nawet główny antysystemowiec RP Paweł Kukiz, przedstawiciele obozu władzy szukają cichego poparcia w kręgach opozycji, szczególnie po lewej stronie – choćby miałoby przybrać postać nieobecności na głosowaniu i obniżenia w ten sposób liczby głosów potrzebnych do wyboru. A głosowania nad kandydaturą prezesa NBP powtórzyć raczej się nie da. Dlatego znana jest już kandydatura zapasowa. Marta Gajęcka, bo o niej mowa, to raczej mało znana była społeczna doradczyni prezydenta Andrzeja Dudy i członek zarządu NBP. Wcześniej związana głównie z branżą energetyczną.

Prezes prezesowi
Czy problemy z wyborem Glapińskiego to jednak wyłącznie efekt niesterowności prawicowej koalicji rządowej? Nieoficjalnie wiadomo również, że zamawiane badania opinii publicznej wskazują na – mówiąc delikatnie – małą popularność szefa Narodowego Banku Polskiego.
– Oni zdają sobie sprawę, że Glapiński, razem ze swoimi napuszonymi, wielogodzinnymi przemowami, astronomicznymi, ciągle rosnącymi zarobkami i skłonnością do barokowego blichtru, stał się po prostu obciachowy i memogenny, ale co mają zrobić, skoro prezes tak każe – tłumaczy sytuację jeden z posłów lewicy.

Tłumaczenia okołowojenne
Obawy o wizerunek i wiarygodność głównego strażnika polskiej waluty wydają się w pełni uzasadnione. Jeszcze niedawno prof. Glapiński zapewniał, że szanse na podwyżki stóp procentowych w obecnej kadencji Rady Polityki Pieniężnej „wynoszą zero”.
Dziś, gdy o końcu podwyżek stóp nie ma nawet mowy, a lekkie przyhamowanie inflacji prognozowane jest najwcześniej na lipiec, tłumaczenie prezesa Glapińskiego jest proste – rekordowa inflacja w marcu (11 proc.) to efekt ekonomicznych skutków agresji Rosji na Ukrainę. Podwyższona inflacja ma utrzymać się (zdaniem NBP) do końca roku 2024 – wcześniej mowa była o 2023.

Ciszej nad tą lokatą
W procesie tłumienia inflacji zniechęcanie społeczeństwa do zaciągania kredytów to tylko jedna strona równania. Nad drugą, równie ważną – zachętą do oszczędzania – zapadła grobowa cisza. Przerwał ją niedawno dr Adam Bartoszewicz, ekonomista związany ze Szkołą Główną Handlową w Warszawie.
– Mamy w Polsce bankierów czy banksterów? – pyta publicznie Bartoszewicz w kontekście zjawiska na pozór niewytłumaczalnego: jak to możliwe, że w Polsce radykalnie podnoszone są stopy procentowe, drożeją kredyty, a oprocentowanie lokat bankowych tkwi nieruchomo, niczym zaklęte, w okolicach zera? A to, przy 11-procentowej inflacji oznacza w istocie ogromną stratę.
Powodem tej sytuacji, zdaniem Bartoszewicza, może być wyłącznie zmowa banków, którym bardziej opłaca się zadłużanie klientów i ewentualne przejmowanie od nich nieruchomości.
W niedawnej rozmowie na łamach „Głosu Mordoru” prof. Marian Noga, były członek Rady Polityki Pieniężnej, wyjaśniał, że podwyższenie oprocentowania depozytów następuje wskutek konkurencji pomiędzy bankami (do rozmowy z prof. Nogą wrócimy w kolejnym wydaniu naszego miesięcznika – red.) – gdyż sama podwyżka stóp procentowych przez RPP nie obliguje właściwie banków do niczego.

Zmowa czy bezbronność?
Ale czy naprawdę prezes, państwo i NBP są całkowicie bezbronne wobec takiej postawy banków?
Pomijając kwestie ewentualnego postępowania w sprawie zmowy cenowej (to kompetencje UOKIK – instytucji mającej na koncie pewne sukcesy w sprawach o zmowy na rynku leków czy materiałów biurowych) w rękach prezesa NBP pozostaje bardzo poważna, niewykorzystana broń: podnoszenie wymaganych zasobów własnych kapitału banków – wyższe dla banków, które nie podnoszą oprocentowania lokat.
Prof. Andrzej Sadowski, szef Centrum Adama Smitha, zwraca uwagę na jeszcze jedno oczywiste rozwiązanie problemu oszczędzania i depozytów: w Polsce należy czym prędzej wypuścić bezpieczne obligacje na preferencyjnych warunkach dla zwykłych mieszkańców. To także zadanie dla szefa NBP – ktokolwiek by nim został.

Czas fliperów
W co takim razie inwestować? Wyjątkowo niespokojne czasy – oprócz wojny w Ukrainie mamy również do czynienia z nieoczekiwanym nawrotem epidemii COVID w Chinach – stwarzają zarówno zagrożenia, jak i wyjątkowe okazje.
Szczególnie głębokie zmiany zachodzą dziś w Polsce na szeroko rozumianym rynku nieruchomości. W największych miastach zatrzymał się już szaleńczy wzrost cen nowych mieszkań. Drożeją jeszcze te z drugiej ręki. Za to rekordy biją ceny najmu – nie tylko za sprawą napływu wojennych uchodźców z Ukrainy. Zjawisko ma znacznie szersze tło. Przez wysokie stopy procentowe tylko nielicznych stać będzie na zakup własnego „M” na kredyt. Szanse takie traci właściwie całe pokolenie osób mających dziś poniżej trzydziestki.
A nowych mieszkań może powstawać w najbliższych latach znacznie mniej – wzrost kosztów obsługi kredytu i leasingu jest olbrzymim problemem dla deweloperów. Eksperci spodziewają się nadchodzącej fali bankructw mniejszych firm tego sektora. Zagrożenie obejmuje również firmy realizujące kontrakty publiczne – tu problemem jest wzrost kosztów pracy, odpływ pracowników z Ukrainy (wyjeżdżających na wojnę do swojej ojczyzny) i – przede wszystkim – kosztów podstawowych surowców, zwłaszcza stali.
Te same bolączki dotykają inwestorów indywidualnych – portale nieruchomościowe już zalewane są ofertami sprzedaży domów jednorodzinnych w różnych fazach budowy i wykończenia.
Tak więc – kto znajdzie ciekawą „rozgrzebaną” inwestycję w dobrej lokalizacji i zdoła przerobić ją na lokale pod wynajem, stracić nie powinien.

Czas traderów
Znacznie mniej oczywiste w „wojennych” czasach wydają się natomiast inwestycje w kryptowaluty. Choć bitcoin odrobił już duży spadek z pierwszych godzin po rosyjskiej agresji, nawet najwięksi specjaliści nie są w stanie wskazać wyraźnego trendu. Duże wahania kursów sprawiają, iż jest to obecnie rynek dla doświadczonych traderów lub… hazardzistów.
Stabilizująco na kurs BTC nie wpłynęły ani zapowiedzi regulacji rynku ze strony administracji USA, ani trwające już prace legislacyjne w Parlamencie Europejskim.
Także najbardziej tradycyjna z „wojennych” lokat – złoto – wcale nie zapewnia dziś zysku. Owszem, kurs żółtego kruszcu wzrósł w czasie napięcia poprzedzającego rosyjską agresję i w pierwszych dniach wojny, szybko jednak ustabilizował się na poziomie ok. 20 proc. wyższym od wyjściowego.

Maciej Wełyczko

Dodaj komentarz