Choć sama nie wyobraża już sobie życia w korporacji, to nikogo nie namawiałaby do własnego biznesu. Ewa Stępniak, wspólniczka w firmie Sporteum, uważa, że każdy musi sam wybrać swoją drogę. Tylko wtedy można poczuć prawdziwą frajdę z pracy.
Ewa Korsak: Dwadzieścia lat temu reklamy w pismach dla kobiet miały się świetnie, trwała złota era tej branży. Musiałaś mieć dobry powód, by to wszystko rzucić…
Ewa Stępniak: Powód był jeden. Chciałam realizować własne wizje, być dla siebie sterem i okrętem. Do dziś pamiętam, choć upłynęło sporo czasu, jak wielkiego „smaka” miałam na własny biznes!
Na lepsze pieniądze?
Skąd. Byłam specjalistką w dziale sprzedaży reklam. Nigdy nie myślałam, że będę tak dobrze zarabiać! Pracowałam najpierw w „Shape”, potem w „Playboyu”, a jeszcze później w „Gali”. W tej ostatniej pracowaliśmy w świetnym zespole i naprawdę był to cudowny okres w życiu zawodowym. I… właśnie wtedy zrozumiałam, że nie nadaję się do korporacji. Łapałam się na tym, że wiele decyzji przełożonych kwestionuję, że mam zupełnie inne wizje, że wkurza mnie to, że jestem tylko trybikiem w ogromnej machinie. Tęskniłam za tym, by nadawać kurs.
Miałaś już wtedy pomysł na to, co chcesz robić?
Od dawna ze swoim mężem Igorem prowadziłam biznes „po godzinach”. Był to klub sportowy Sporteum. Ale może od początku, bo łatwo się pogubić. Na studiach byłam pilotem wycieczek. Zwiedziłam kawał świata i kochałam to robić. Ale wiedziałam, że nie chcę tak żyć, nie dało się pogodzić takiej pracy z życiem rodzinnym.
Otrzymaliśmy z Igorem od rodziców ziemię pod Warszawą. Dziś to Białołęka, ale 20 lat temu były tu pola, łąki i las oraz kilka małych osiedli domków. No i postanowiliśmy coś z tą ziemią zrobić. Postawiliśmy na korty tenisowe.
Dlaczego akurat to?
Bo nie było ich na Białołęce. Ale nie mieliśmy wystarczająco dużo funduszy, żeby od razu zainwestować w klub tenisowy. Na naszej drodze pojawili się wspaniali ludzie, nasi sąsiedzi, którzy powiedzieli, że pomysł jest ekstra i mogą nam pomóc. To było szalone. Za pomoc w tym projekcie, chcieli od nas… roczne karnety na korty.
Od momentu kiedy zaczęliśmy, nie było miesiąca, w którym nie przekonywaliśmy się, że to była dobra decyzja. Cały czas rozwijały się również nasze kariery w korporacjach. Mój mąż skończył ekonomię i był naprawdę świetnym specjalistą. Ja odnajdywałam się w sprzedaży reklam. Prywatnie też układało się super. Zaręczyny, ślub, potem dzieci – urodziłam bliźniaczki. A do tego jeszcze wpadliśmy na pomysł organizowania wyjazdów narciarskich. To był kolejny zawodowy strzał w dziesiątkę, ale też spełnienie naszych prywatnych pasji podróżniczych i sportowych. Nie staraliśmy się o zlecenia, same do nas „przychodziły”.
Jak wy się z tym wszystkim wyrabialiście? Dzieci, etat, klub…
Odeszłam z korporacji, choć tuż przed tą decyzją dostałam propozycję marzeń, stanowisko dyrektora w dziale sprzedaży reklam magazynu „Zwierciadło”. Kusiło mnie bardzo, ale postawiłam warunek – mogę pracować maksymalnie cztery dni w tygodniu. Nie zgodzili się, więc właściwie sprawa się rozwiązała sama.
Wkręciłam się w nasz biznes. I był to czas fajny, ale i trudny. Praca zabierała nam każdą chwilę, mieliśmy ich coraz mniej dla siebie. Nie było różowo. W końcu doszliśmy do ściany. Usiedliśmy i pogadaliśmy. Powiedziałam mężowi, że tak dłużej nie możemy funkcjonować. Postanowił zostawić etat, choć był cenionym specjalistą w swojej branży. Wiedzieliśmy też, że taką decyzję będzie trudno zaakceptować choćby jego rodzicom, którzy nie byli zachwyceni wizją pracy, które zupełnie nie wynikała z wykształcenia. Ale zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że to jest kres i trzeba coś zmienić. No i rzucił etat.
Odetchnęliście?
Na pewno. Chociaż pracy było mnóstwo. Na początku mąż martwił się, że nie znajdzie sobie zajęć by wypełnić dzień pracą. Oczywiście okazało się, że to raczej dnia brakowało niż pracy.
Ale wiesz, trochę korporacji w nas zostało. Wiele doświadczeń z tego okresu przenieśliśmy do naszej firmy. Choćby jeśli chodzi o standardy zachowań. Relacje w pracy są dla nas ważne, ale nigdy nie szliśmy w kierunku firmy rodzinnej. Jesteśmy współpracownikami, nie rodziną. Dbamy o to, by rozdzielić pracę i życie prywatne.
Brzmi bardzo dobrze!
Tak, ale nie było znowu tak łatwo z tymi zasadami. Bardzo długo pracowaliśmy w korporacjach na dość wysokich stanowiskach. Nasze firmy nauczyły nas standardów pracy. Na początku było dla mnie oczywiste, że wszyscy postępują tak samo jak my. Tymczasem bywało bardzo różnie – choćby z rzetelnością i lojalnością.
Rozumiem, że współpraca z ludźmi, którzy nie rozumieli twoich metod pracy, powodowała, że tęskniłaś za pracą w korporacji, gdzie dla każdego zasady pracy są jasne?
Nie, nie, nie! Nigdy. Ale to nie znaczy, że nie miałam kryzysów, bo takie się zdarzały. Największy był spowodowany zachowaniem naszego niedoszłego wspólnika, który otworzył konkurencyjny klub półtora kilometra od naszego i podkupił naszych trenerów. Pamiętam, jak z bezsilności popłakałam się biorąc prysznic. Ale nawet wtedy nie pomyślałam, że moglibyśmy się cofnąć i wrócić do tego, co już za nami. Wiedziałam, że musimy iść do przodu, że odnajdziemy się w nowej rzeczywistości. Do tego mieliśmy ogromne wsparcie bliskich i przyjaciół. Wierzyli w nas, że przetrwamy… I przetrwaliśmy. Wiara rodziny i przyjaciół pchała nas do przodu.
Wyobraź sobie, że gdzieś tam w jednym z biur Mordoru siedzi kobieta, która wciąż się waha. Odejść czy zostać… Podpowiesz, co robić?
Oj nie. Nie chciałabym doradzać. Powiem tylko tyle, że jak się ktoś waha, to ja na jego miejscu bym nie ryzykowała. Historia, którą opowiedziałam, jest wyłącznie moja. Bycie sterem i okrętem jest najlepszym, czego doświadczyłam w życiu zawodowym. Jeśli ktoś tego nie czuje, to nie ma co ciągnąć go za rękę i pchać w świat własnego biznesu. Moja przyjaciółka jest bardzo szczęśliwa w pracy na etacie. Regularna wypłata plus gwarantowany urlop dają jej bezpieczeństwo i poczucie komfortu. Potrafi fantastycznie współpracować w zespole i ma wielką frajdę z tego, co robi. I to jest super. Każdy ma swoją drogę.
A ci, którzy są zdecydowani by odejść, jak powinni się przygotować?
Myślę, że warto spróbować prowadzić biznes równolegle z zatrudnieniem na etacie. Ja przez siedem lat pracy w korporacji równolegle budowałam naszą firmę. I obserwowałam wiele osób, które właśnie w ten sposób odchodziły z korpo. Trzeba też pamiętać, że własny biznes to mnóstwo ciężkiej pracy, nerwów, niepewności. Priorytetów innych niż w pracy na etacie.
Prowadzimy swój biznes od dwudziestu lat, a dopiero pięć lat temu kupiliśmy porządny samochód. Od kilku lat żyję odcinając już trochę kupony od mojej pracy. Mam czas na spacer z psem w ciągu dnia, na to, by cieszyć się słońcem w południe.
Ale nie zawsze tak było. Na starcie mieszkaliśmy w przybudówce do budynku klubowego. Wszystkie pieniądze inwestowaliśmy w rozwój Sporteum. Ale nigdy nie było to dla nas męczące, robiliśmy to z wielką radością. Bo naszym priorytetem był biznes, który daje frajdę i jest pożyteczny. Jak to mówią: spraw by twoja praca była pasją i już nigdy nie pójdziesz do pracy. Nam się udało. I choć był pot a czasem łzy, było warto.
Dziękuję za rozmowę
Dodaj komentarz