Korporacyjna kuchnia to ziemia niczyja. Dziwne miejsce gdzie ludziom zdarza się zrzucić nałożone filtry społeczne. Niektórzy są w stanie rozluźnić się na tyle, że zaczynają mówić to co naprawdę myślą. Oczywiście konspiracyjnym szeptem zagłuszanym przez szumiący ekspres do kawy. Miałam ostatnio szczęście: kolega z działu obok rzucił mi w twarz prawdę objawioną. Jedno proste zdanie z jego ust spowodowało, że aż rozejrzałam się po tej pięknie umeblowanej przestrzeni. Czy ktoś też to słyszał? Ludzie! Halo! Marek z czwartego to nowy Mesjasz! Ten człowiek otworzył mi oczy! Wziął rozwodnioną kawę mówiąc: „Powiedzmy to sobie szczerze, korporacja to przedszkole dla dorosłych”. I zaprawdę powiadam Wam – miał rację.
Jest oczywiście klika różnic. W przedszkolu gra to tylko gra. Dzieciaki 10 minut po jej zakończeniu nie pamiętają w co grały i kto wygrał. Korporacyjne gry to galimatias sprzecznych zasad, dziwnych pionków i wyciąganej jak as z rękawa karty uno reverse.
Ostatnio przyszłam do pracy, myśląc że nic mnie już nie zaskoczy. Tymczasem godzina 8.15 a ja stoję w przejściu, przed mną rozciąga się nudna panorama open space’ów, a krzyk niesie się nad biurkami. Zamarłam, przycisnęłam kubek do piersi w obronnym geście. Sekundy mijają. Tym razem zamiast niesprecyzowanych dźwięków wściekły potok słów rozniósł się po biurze. „NO I CO ŻE MIEJSCA NIE SĄ NUMEROWANE! My z Anią zawsze tu siedzimy! To NASZE miejsca! Nie obchodzi mnie to! Znajdź sobie inne!”. Proszę państwa mamy to! Gra na dzisiaj – gorące krzesła. W lekkim szoku wycofałam się do kuchni żeby opowiedzieć to koleżance z biurka. Przecież to nie jest normalne, że dorosłe kobiety mające dzieci kłócą się o krzesło, prawda? Okazało się, że jest to standardowa zabawa na moim piętrze, która trwa już od dłuższego czasu. Ci, którzy w niej nie uczestniczą, robią zakłady kiedy sprawa trafi do HR-ów.
Po tym wydarzeniu doszłam do wniosku, że korporacyjne gry dzielą się na cykliczne i okazjonalne. Okazjonalne to właśnie takie spontaniczne rozgrywki „gorących krzeseł”, które zostawiają cię z niemym zaskoczeniem na twarzy. Zdarzają się. Są spektakularne, ale po czasie patrzysz na całą sytuację z zażenowaniem. Cykliczne gry korporacyjne są dużo bardziej podstępne w swojej naturze. Grając w nie codziennie zapominamy jakie są absurdalne. Dlatego specjalnie dla was przygotowałam krótki przegląd moich „ulubionych” cyklicznych korporacyjnych gier:
Wojna mailowa
Prawdopodobnie pierwsza gra, w którą zagrałeś w korpo. Poziom łatwy, nie ma za dużo reguł, bliźniaczo przypomina karcianą wojnę. Działa to w bardzo prosty sposób. Wysyłasz maila, w którym zadajesz ważne pytania, prosisz o odniesienie się do sytuacji itd. Cisza. Nikt nie odpowiada. Przypominasz się. Bez skutku. Piszesz na teams albo telefon służbowy – kulturalnie, ale z wyczuwalną irytacją. I w końcu pojawia się odpowiedź, ale… Ta menda dodała w DW twojego managera.
Nie, tak nie będzie. Wyzwano cię na pojedynek, musisz podjąć rękawicę i zagrać w tę grę. Odpisujesz w sposób tak grzeczny, że aż bezczelny. I cyk! Dodajesz w DW swojego managera i jego managera! Król na króla.
Zasady są następujące jeśli ktoś użyje DW dajesz: eksperta na eksperta, managera na managera, dyrektora na dyrektora. Taka taktyka gwarantuje remis. Gra robi się poważna, gdy twój przełożony zjawia się przy twoim biurku z pytaniem o co chodzi, a z jego ust płyną słowa słodsze niż mód: „Gdyby nie odpisali, daj w DW dyrektora. Ja wytłumaczę Andrzejowi sytuację”. Bo – jak w karcianej wojnie – przebicie „wyższą kartą” gwarantuje zwycięstwo. Oczywiście pod warunkiem, że masz rację.
Graj bezpiecznie, musisz być absolutnie pewien, że wiesz wszystko o tej sprawie i masz rację. Złota zasada mówi: nie szarżuj, ponieważ wszystkie karty które dasz w DW będą się za tobą ciągnęły przez całą rozgrywkę. Jeśli się okaże, że nie miałeś racji to cała ta gównoburza wyleje się na twój łeb.
Gra w chowanego
Prawdziwy klasyk korporacyjny tylko z jednym ekstra dodatkiem. Nie szukamy byle kogo. Szukamy konkretnego człowieka. Już wyjaśniam.
Robisz projekt, prosta sprawa, prawda? Masz już prawie wszystko, ale potrzebujesz wiedzieć tę jedną rzecz, bez tego nie ruszysz. Wyszukujesz na teams jednostkę, umawiasz się na spotkanie. Zdzwaniacie się, pełen entuzjazmu tłumaczysz, wyjaśniasz i po 30 minutach słyszysz: „Wiesz co? Ja chyba nie jestem dobrą osobą do tej rozmowy. To byś musiał z Monią od Jarka pogadać”. Uśmiechasz się, dziękujesz i idziesz szukać Moni. Po czym powtarzasz cały schemat.
Od Moni idziesz do Kasi, do Marka, przez Przemka, aż do Kariny, żeby znaleźć Marzenkę, która oczywiście jest na L4. Zastępstwo za nią? No jest Zosia, ale ma urlop. „Nie martw się to takie szybkie L4. Co jej jest? Złamanie żeber w dziewięciu stawach, ale mówiła, że za maks dwa tygodnie wraca!”.
I tym sposobem właśnie straciłeś dwa dni, wciąż nic nie załatwiłeś i szczerze zaczynasz wątpić, że w tej firmie ktokolwiek jest odpowiedzialny za cokolwiek.
Nie mam tutaj dla was rady, to jedna z najbardziej sadystycznych gier ze wszystkich dostępnych. Albo to wy szukacie albo jesteście na tyle ważni że to was szukają.
Gra w kenta
Świetna rozrywka dla całego zespołu. Gwarantuje ją mikrozarządzanie i bark komunikacji. To gra „wielkich spotkań”.
Na sali powinni się znaleźć: zespół specjalistów lub zespół ekspercki, kadra managerska i dyrektor. Zaczynamy powoli, rozgrzewka przed spotkaniem. Managerowie w oczekiwaniu na gwiazdę dnia (dyrektor lub ktokolwiek wyżej od nich) rzucają frazesami, które w zamierzaniu mają nakręcić pozytywnie wszystkich na sali. „Kochani to jest wasze spotkanie”, „Drodzy bądźcie proszę aktywni”, „Tak! Kasia koniecznie o tym wspomnij!”.
Bawimy się tak aż do przyjścia dyrektora, którego chwała tego dnia ma na nas spłynąć. Gdy ten poważny człowiek siada u szczytu stołu, atmosfera zauważalnie się zmienia i… zaczynamy grę.
Kasia mówi o tym, do czego jeszcze 10 minut temu była tak ochoczo zachęcana. Dyrektor marszczy brwi, dziewczyna w popłochu patrzy na swojego managera, ten sugestywnie drapie się w policzek. Ona się rumieni, ale trzeba jakoś rakiem obejść temat, bo ewidentnie coś poszło nie tak.
Jak w karcianym kent: musisz wyłapywać każdy mikrogest. Tylko w korporacyjnej odmianie tej gry punkt jest przyznawany, jeśli wypatrzysz ruch od dobrej osoby i poprawnie go zinterpretujesz. Inaczej czeka cię spotkanie z twoim przełożonym, który odwróci kota ogonem, powie że do niczego cię nie zachęcał i to twoja wina, że wyszło jak wyszło.
Moja rada: nadgorliwość jest gorsza niż faszyzm! Używaj bardzo ogólnych, okrągłych stwierdzeń oraz odzywaj się jak najmniej. Oczywiście przy tym sposobie spotkania są totalnie nieproduktywne, nic z nich nie wynika. Wiem, to frustrujące, ale pamiętaj, pracujesz w przedszkolu. To zaspokojenie ego twojego szefa daje premię, nie produktywne spotkania.
Cyrk frustratów
Cykliczne gry są straszne. Uczestnicząc w tym cyrku zapominasz, że to nie jest normalny typ zachowań społecznych. A wygrana, która najczęściej sprowadza się do poklepania po ramieniu, kolejnego „prestiżowego projektu” czy kubka z logo twojej firmy, naprawdę nie jest warta stresu, frustracji oraz nadgodzin, które na to poświęciłeś.
Kalejdoskop zasad
Dziecięce podwórkowe gry mają w sobie pierwiastek okrucieństwa, ale dzieci nie oszukują się że jest inaczej. Pokrzywki na przedramionach, bycie zbitym w zbijaka czy oberwanie w kartoflu piłką po prostu boli. I ma boleć. Wracasz albo z tarczą albo na tarczy, świadomie dołączając do zabawy i wiedząc co cię czeka.
W korporacyjnych grach element okrucieństwa wszyscy próbują skrzętnie ukryć, mówiąc, że to „niesamowicie inspirujące przedsięwzięcie!”. Dzieciaki wiedzą kto wygrał, kto przegrał, kto jest fajtłapą, a kto najlepiej ścina. W korporacyjnych grach zasady zmieniają się jak w kalejdoskopie. Zwycięstwo wcale nie musi odnosić się do wyników ani zasług.
Mentalne dzieci
Zastanawiałam się przez moment skąd w zachowaniu dorosłych ludzi taka dziecinada. Dopiero gdy dotarło do mnie, że część z nich ma mentalnie 12 lat, poczułam ulgę. To nie są emocjonalnie dorośli ludzie. Przestałam się oszukiwać, a ta bolesna prawda pozwoliła mi zmienić podejście.
Przemykając po korytarzach molochu, w którym spędzam osiem godzin dziennie, poszukuję bratnich dusz, które również patrzą na to przedszkole z niedowierzaniem. A wszystkie „duże dzieci” traktuję dokładnie tak jak na to zasługują… czyli jak dzieci.
Kornelia Oleńska
Dodaj komentarz