Małgorzata Kwiecień założyła własną agencję kreatywną, ponieważ została zwolniona z pracy. Pierwsze zlecenie zdobyła trochę przypadkiem. Mówi, że miała duże szczęście do ludzi, ponieważ dzięki ich bezinteresownej pomocy mogła zbudować własny zespół i zdobyć nowe umiejętności. Nie boi się konkurencji ze strony sztucznej inteligencji i nie walczy z rzeczywistością tylko stara się do niej dostosować.
Mirosław Mikulski: Od dawna pracuje pani „na swoim”?
Małgorzata Kwiecień: Od dziesięciu lat. W gruncie rzeczy miałam dużo szczęścia, ponieważ zostałam zwolniona z firmy, w której nie chciałam dłużej być. Prowadziłam już własną działalność gospodarczą i byłam przekonana, że nigdy więcej nie będę pracowała dla kogoś innego.
W tym samym czasie mój partner, który jest fotografem reklamowym, współpracował z międzynarodową firmą, która poszukiwała agencji reklamowej. Skontaktował nas ze sobą i wspólnie stworzyliśmy pierwszy projekt. To, co zrobiliśmy, spodobało się i szybko zaproponowali mi całościową obsługę. To był skok na głęboką wodę, ponieważ w ciągu dwóch tygodni musiałam zorganizować zespół i wiele się nauczyć. Udało się i pracowaliśmy ze sobą przez kolejne osiem lat.
Znała się pani na tym?
Tak, przez całe dorosłe życie zajmowałam się reklamą, marketingiem i komunikacją. Pracowałam jako copywriter w międzynarodowych agencjach reklamowych. Kiedy założyłam własną firmę, miałam już dość dobre zaplecze marketingowe, nie miałam tylko doświadczenia w prowadzeniu biznesu.
Różnica jest duża?
Olbrzymia. Z jednej strony jest to wielka satysfakcja, że człowiek pracuje dla siebie i na swoich zasadach, a z drugiej – poczucie ogromnej odpowiedzialności. W korporacji co miesiąc dostajesz wypłatę; we własnej firmie klientów musisz zdobyć, a potem ich utrzymać. Każdy jest kowalem swego losu. Pojawia się presja, na którą ciężko się przygotować.
Co było najtrudniejsze?
Początek działalności, ale wspominam go bardzo dobrze. Mam duże szczęście do ludzi, ponieważ dzięki bezinteresownej pomocy moich znajomych z marketingu mogłam zebrać zespół i zbudować niezbędne kompetencje. I poszło! Był oczywiście stres – nagle musiałam kierować swoim zespołem i samodzielnie obsługiwać globalną markę. To było duże wyzwanie.
Pierwszego klienta zdobyła pani łatwo, a jak poszło z następnymi?
Wszyscy kolejni klienci przychodzili do mnie z polecenia. Myślę, że to duży wyróżnik naszej butikowej działalności. Pracujemy z dużymi klientami, którzy zazwyczaj korzystają z obsługi sieciowych agencji, ale kilku z nich przyszło do nas. Docenili to, że mała agencja jest szybka i bardziej elastyczna niż duża, a oferuje produkt/usługę na tym samym poziomie. Nasi klienci czują, że opiekujemy się nimi starannie i uważnie ich słuchamy. Wysokość miesięcznego fee nie decyduje o jakości obsługi.
Jesteście szybsi od dużych agencji?
Tak, i to był powód, dla którego nasz pierwszy klient postanowił nam zaufać i zaryzykował współpracę z nami. Wcześniej korzystali z usług agencji sieciowej, a ponieważ nie byli marką najzasobniejszą w portfolio, to w kolejce do realizacji swoich projektów byli na trzecim, czwartym miejscu. U nas takie sytuacje się nie zdarzają. Wszystko, o co klienci poproszą, realizujemy w terminie. Jeśli ich oczekiwania przerastają nasze możliwości, prosimy o zwiększenie budżetu i powiększamy zespół. Nie obiecujemy gruszek na wierzbie i nie podejmujemy się rzeczy, których nie jesteśmy w stanie wykonać.
Co sprawiło pani największą satysfakcję?
Największa satysfakcja jest wtedy, kiedy klienci polecają nas innym markom, firmom, a one do nas przychodzą. To wspaniałe, kiedy osoba, z którą współpracowaliśmy wcześniej, przechodzi do innej firmy, dzwoni i mówi, że chciałaby dalej korzystać z naszych usług.
Świetnym wyzwaniem kreatywnym natomiast było zlecenie od szwedzkiego biura rachunkowego, które działa w Polsce. Poprosili o stworzenie „przewodnika po obyczajach szwedzkich” dla Polaków. Mieliśmy w nim wytłumaczyć w prosty sposób różnice kulturowe i sprawić, by stały się one łącznikiem, a nie przeszkodą w komunikacji. Fajnie jest robić rzeczy, które mają wartość pozamaterialną.
A co było najtrudniejsze?
Moment, kiedy jednocześnie odeszło od nas dwóch dużych klientów. To naprawdę trudne, kiedy rozstajemy się w sposób niespodziewany i niezapowiedziany.
Jak wygląda przyszłość branży?
W przyszłość patrzę optymistycznie, bo nie mogę inaczej. Jeszcze długo chciałabym robić to, co robię. Nie boję się też konkurencji ze strony sztucznej inteligencji, choć zdaję sobie sprawę z tego, że wiele zawodów mocno ucierpiało z jej powodu. Jedyna rzecz, której się obawiam, to upadek obyczajów w kulturze pracy – tego, jak klienci komunikują się z agencjami, jak z nimi pracują, a potem się rozstają. Mam nadzieję, że cały czas będziemy wierzyć w unikalną ludzką twórczość i kreatywność. Oczywiście staram się być realistką. Kilka lat temu spełniłam swoje marzenie i otworzyłam hodowlę psów. Sprawia mi to nie tylko satysfakcję, ale też przynosi zyski. To ważne. Nie stawiam wszystkiego na jedną kartę.
Pani firma nazywa się „Kiss the Dog”. Chciałem zapytać, skąd się wzięła ta nazwa, ale chyba już nie muszę…
„Kiss the Dog” rzeczywiście ma źródło w mojej wielkiej miłości do psów. Uznałam, że nazwa jest wdzięczna i prosta do zapamiętania. Zamierzam też w najbliższym czasie wykorzystać swoje doświadczenie związane z kynologią w rozwinięciu kompetencji naszego butiku i stworzeniu wyspecjalizowanej oferty. Ale na razie to tajemnica…
Wróćmy do sztucznej inteligencji. Czy ona bardzo zmieniła branżę?
Nie jestem ekspertem, mogę jedynie podzielić się swoimi wrażeniami i przemyśleniami.
AI nie jest autonomiczną istotą, jest narzędziem w rękach człowieka. To, w jaki sposób będziemy z niej korzystać, czego ją uczyć, zależy od nas. I te wybory powinny mieć wymiar zarówno ekonomiczny, jak i etyczny. Doświadczamy wielkiej zmiany – w codziennym życiu i w jego drobnych przejawach, jak i w ujęciu globalnym, na przykład w systemach organizacji pracy, także w agencjach reklamowych. To jest odpowiedzialność nie tylko projektantów AI, ale każdego z szefów korporacji, który decyduje się zwolnić ludzi, by zastąpić ich technologią, i tych z nas, których kusi, by niezależne myślenie zastąpić promptem.
Jako orędowniczka doświadczania życia „w realu” wierzę, że nic, co sztuczne, nie zlikwiduje naszej prawdziwej, naturalnej potrzeby bliskości, wrażliwości i poczucia humoru. I branża reklamowa dobrze to wie – zwłaszcza twórcy. Głaskanie psa-robota to przecież zupełnie co innego, niż wtulanie się w swojego ukochanego Pimpka, prawda?
Mirosław Mikulski

Dodaj komentarz