Moje dziecię weszło w ten wiek, kiedy już jeździ rowerem, ale zgodnie z przepisami nie może robić tego sama. Oczywiście nikt tego nie sprawdza i nie przegania dzieci z rowerów, jednak przepis to przepis. Uczę ją, że przepisy są po to, żeby je respektować, a nie łamać. Dodatkowo uważam, że każde dziecko powinno mieć kartę rowerową – abstrahując od przepisów. Zdobywając ją poznaje zasady ruchu drogowego i być może będzie trochę rozsądniej poruszać się po drodze.
Więc już od początku roku szkolnego na lekcji techniki w szkole rozpoczęły przygotowania do egzaminu na kartę rowerową. Kiedy ogłosili w którym tygodniu maja odbędzie się egzamin, moja córka rozpoczęła naukę do części teoretycznej, czyli klasyczne rozwiązywanie testów. Kto zdawał egzamin na prawo jazdy ten wie, czym to pachnie – choć ja zdawałam ponad 20 lat temu, więc myślałam, że może coś się zmieniło w tej kwestii. Jakie było więc moje zdziwienie, kiedy się okazało, że testy te wyglądają tak jak moje na prawo jazdy – czyli zawierają sformułowania, które nie zawsze są zrozumiałe. Dodatkowo okazało się, że nie zalicza ich wynik na poziomie 60-65 procent, ale 80 procent.
Jakoś tak, nie wiedzieć czemu, wyobraziłam sobie, że treści testów dla dzieci są sformułowane tak, żeby dzieci mogły je zrozumieć. A moje dziecię w trakcie przygotowań przeszło wszystkie fazy zgodnie z krzywą zmiany. Wystartowała z wysokim poziomem energii – lubi być najlepsza, pierwsza i mieć potwierdzenia w postaci nagród. Po czym wpadła w gniew, kiedy testy rozwiązywała na poziomie 60 procent. „Testy są głupie!”, „Pani tego w szkole nie mówiła, to skąd niby mam to wiedzieć?!”. Nieustannie cisnęłam ją, żeby robiła przynajmniej po dwa-trzy testy dziennie, i żeby na pytania, które zrobiła źle, szukała odpowiedzi w intrenecie. Potem miała poprawiać do momentu osiągnięcia wyniku na poziomie przynajmniej 80 procent.
Następnie weszła w fazę negocjacji: a może jeden test, a dzisiaj jest zmęczona i nie może myśleć, a może ja jej pomogę… W stanie depresji, który jest kolejnym elementem zmiany, stwierdziła, że ona nie musi jeździć rowerem, choć lubi. Nadal, jak zły policjant, cisnęłam ją, żeby jednak rozwiązywała te testy. W końcu zaczęły pojawiać się pierwsze sukcesy. Gdy test jest zaliczony na 78 procent, już mało brakuje do zdania. Stan depresji lekko zelżał, ale wracała do negocjacji: jak już przecież zdała kilka testów (czytaj: dwa, a to już kilka według niej), to na pewno zda ten w szkole. Nadal nie dawałam za wygraną i wciąż robiła testy. Już raczej osiągała wynik 80-90 procent i chyba ze dwa razy nawet na 100! Więc nastąpił czas akceptacji.
W sądnym dniu czuła lekkie zdenerwowanie, bo to był jej pierwszy test zewnętrzny, coś nowego w jej życiu. Jak się pewnie domyślacie egzamin na kartę rowerową zdała. Oprócz tego, że teraz może legalnie jeździć rowerem, była to też ważna lekcja życiowa.
Po pierwsze: nie wszystkie sprawdziany da się napisać z pamięci z lekcji. Po drugie: trzeba się przygotować, bo pani nie wszystko mówi na lekcji, niczym na studiach. Po trzecie: miała kontakt ze swoim własnym stresem i poznała jak to jest iść na egzamin. Po czwarte: zobaczyła, że dzięki przygotowaniom może osiągnąć sukces. Były dzieci które zdały i te, które nie zdały, więc tym bardziej doceniła swój wkład w naukę i być może delikatny mój. Ponieważ znamy ten case również z biurowych sytuacji: sukcesowi łatwo przypisujmy swoje rodzicielstwo, natomiast porażka jest sierotą…
Dorota Dabińska-Frydrych
Dodaj komentarz