Uciekinier z Mordoru

Kędy zapał tworzy cudy*

A może by tak rzucić to wszystko i… wrócić do korpo – tego typu myśli niczym mantra krążą po głowach Olgi i Małgosi, właścicielek dwóch warszawskich lokali „Kubek w kubek”. Dziewczyny wyznają, że gdyby nie niewiedza o tym, co tak naprawdę oznacza „prowadzić biznes gastronomiczny w wielkim mieście”, do dziś kurczowo trzymałyby się swoich etatów.

Izabela Marczak: To niesłychane, że nie mając pojęcia ani o gastronomii, ani o prowadzeniu własnego biznesu, postanowiłyście otworzyć w stolicy kawiarnię i na dodatek odniosłyście sukces. Rok po starcie „Kubek w Kubek Cafe” na Mokotowie wygrał w konkursie „GW”, zyskując opinię „Najlepszego miejsca na śniadanie w Warszawie”.
Olga Leonowicz: Wtedy stał się jeszcze bardziej popularny, a przecież już wcześniej nie narzekałyśmy na brak klientów.

Małgorzata Nowak: Przekleństwo urodzaju… Bo gdy zakładałyśmy naszą kawiarnię, miała być tylko dodatkiem do prywatnego życia, które wówczas skupiało się na macierzyństwie.
OL: W swej naiwności sądziłyśmy, że będzie to coś w rodzaju przedłużenia naszego domowego salonu. Takie przyjemne, nie wymagające wielkiego wysiłku i nie absorbujące zbytnio urozmaicenie życia młodych matek, które chcą wyjść z domu i trochę inaczej się realizować.
N: Jednak szybko okazało się, że jest odwrotnie i wszystko inne jest dodatkiem do biznesu. Nieważne czy słońce, czy deszcz, dzień czy noc, weekend czy środek tygodnia, całe nasze rodziny nagle były zaangażowane w to przedsięwzięcie. My stałyśmy za barem, nasi mężowie na zmywaku, priorytetowymi kontaktami w telefonach stały się te do hydraulików, złotych rączek, dostawców, itd.
OL: To miał być niskobudżetowy interes, prowadzony własnym sumptem, nawet nie w oparciu o profesjonalny sprzęt gastronomiczny, ale jakiś półprofesjonalny, używany. A tymczasem okazało się, że mamy np. za mało talerzy albo że sprzęty lubią się psuć w najmniej właściwych porach i w końcu, że bez zatrudnienia pracowników z zewnątrz, długo tak nie pociągniemy.

Ale dałyście radę. A ja nadal zastanawiam się, jak to możliwe, że odniosłyście sukces bez doświadczenia i z tą, jak mówicie, „błogą nieświadomością”.
OL
: Ja błogosławię tę nieświadomość. Gdyby jej nie było, nie ruszyłybyśmy z miejsca, a tak proszę, udało się. Choć czasem sama się temu dziwię (śmiech).
MN: Źródło sukcesu jest zarówno w ciężkiej pracy, jak i w odrobinie szczęścia – bo trafiłyśmy na dobry moment, kiedy na polskim rynku oferta śniadaniowa dopiero raczkowała, a moda na jedzenie śniadań poza domem zyskiwała na popularności. Polacy zaczynali sobie właśnie uświadamiać, że nie jest im obojętne, co jedzą i stawiać na jakość produktów żywnościowych. A my miałyśmy w ofercie kawiarni prawdziwe masło, jaja od szczęśliwych kur, wyśmienitej jakości pieczywo bez konserwantów i ulepszaczy. Ludzie to docenili.
OL: Ponieważ, jak wspominałam, chciałyśmy, żeby to była taka kawiarnia – przedłużenie naszego domu, postawiłyśmy w niej na rodzinną atmosferę i na zawieranie dobrych relacji z mieszkańcami wokół. Razem z nimi uczestniczyłyśmy w lokalnych inicjatywach, wspólnie z nimi stawiałyśmy płotki, rewitalizowałyśmy trawniki, a na koniec serwowałyśmy uczestnikom akcji zupę, przy której wspólnie siadałyśmy i rozmawiałyśmy, powoli wrastając w lokalną społeczność.
MN: Bardzo cenny okazał się feedback, jaki od tej społeczności dostawałyśmy. Dzięki niemu mogłyśmy na bieżąco ulepszać naszą kawiarnianą ofertę.

Brzmi sielankowo.
MN
: Przez te siedem lat prowadzenia własnego biznesu, w wielu aspektach przyszło nam brutalnie „się urealnić”, ale nawet teraz uważam, że budowanie go w oparciu o przyjazne relacje – z klientami, pracownikami, z usługodawcami – może przynieść więcej dobrego, niż bezwzględne biznesowe podejście. Musiałyśmy się jednak nauczyć, że zdrowo jest czasem postawić pewne granice. Zwłaszcza wtedy, gdy ktoś nie potrafi docenić takiej atmosfery lub chce ją zepsuć.
OL: Jedną z trudniejszych kwestii okazała się dla nas asertywność. Ciężko było przyjąć, że niekiedy trzeba zwolnić pracownika, gdy ten źle wpływa na resztę zespołu, a jest oporny na jakąkolwiek zmianę w sobie. Że w biznesie nie da się być nieskończenie wyrozumiałym dla innych, zwłaszcza gdy ta wyrozumiałość może pogrążyć zarówno nas, jak i ludzi którym dajemy pracę.
MN: Nie chodzi więc o to, by zabić w sobie wrażliwość, bo tego nie chcemy. Ale by umieć rozgraniczyć między empatią, a naiwnością.
OL: Zadbać o siebie, by lepiej dbać też o innych.

Czy z perspektywy, jaką zyskałyście po kilku latach pracy na swoim, inaczej dziś postrzegacie swoich dawnych pracodawców i ich decyzje?

MN: Ja miałam zawsze bardzo fajnych szefów, więc złego słowa o nich nie powiem. A to, że przeszłam „na swoje”, to raczej efekt ambicji, by realizować się w inny sposób, które się we mnie kotłowały. Dziś mogę nawet powiedzieć, że od tych szefów wiele się nauczyłam i że pomaga mi to w ogarnianiu naszego biznesu.
OL: Mnie osobiście otworzyły się oczy na pewne rzeczy i rzeczywiście przyszło większe zrozumienie działań ludzi, dla których pracowałam. Niemniej nigdy nie pojmę tego, jak korporacja szczycąca się tytułem „Firma przyjazna mamie”, może wyrzucić kobietę z pracy, tylko dlatego, że ta poinformowała ją, iż jest w ciąży. A to właśnie spotkało mnie w ostatnim miejscu, w którym pracowałam. Dwa tygodnie później straciłam ciążę, ale do korpo już nie wróciłam. Nie chciałam też już nigdy więcej przeżywać takiej sytuacji, kiedy wypruwam sobie żyły dla kogoś, a gdy z jakiegoś powodu nagle staję się mniej użyteczna lub sprawna, bezceremonialnie wyrzucają mnie za drzwi.

Mimo to zdarza Wam się pomyśleć: „a może tak rzucić to wszystko i wrócić do pracy dla kogoś”…
OL/MN
: Przynajmniej raz w tygodniu (śmiech).
OL: Jakiś czas temu zaczęłam na poważnie myśleć o powrocie na etat. W międzyczasie urodziłam drugą córkę i musiałam przyznać sama przed sobą, że właściwie non stop myślami jestem w pracy. Koncepcja, że prowadząc kawiarnię będę miała więcej czasu dla dzieci i rodziny niż pracując na etacie, runęła z kretesem. Zmęczenie oraz stres osiągnęły punkt krytyczny i praktycznie stałam na progu rzucenia tego wszystkiego w cholerę.

Co się stało, że jednak zostałaś?
OL
: Znajoma zadzwoniła z informacją, że ma dla nas świetne miejsce na kolejną restaurację. Gosia od dłuższego czasu nalegała na drugi lokal. – Chyba oszalałaś! – złościłam się. – Z jedną kawiarnią ledwo sobie radzimy, a Ty chcesz się porywać na kolejne? Ona na to, że przynajmniej mogłybyśmy to zobaczyć. Byłam bardzo sceptyczna, ale pojechałam i… (śmiech). Teraz mamy dwa lokale: kawiarnię na Starym Mokotowie oraz bistro u wrót Mordoru. I – wbrew pozorom – nie jest o wiele trudniej.

Jak to?
MN
: Dużo się nauczyłyśmy przez te lata. Na przykład zaczęłyśmy delegować obowiązki, w Bistro zatrudniłyśmy menadżera. Sentymentalizm zaczął nam się przekształcać w profesjonalne biznesowe podejście. Działamy sprawniej.
OL: I, summa summarum, we własnym biznesie plusem nie do przebicia przez pracę na etacie jest… elastyczność czasu. Zawsze możesz sobie go tak zorganizować, by wygospodarować miejsce na ważne sprawy.
MN: Kiedy jako jedno z dwojga rodziców jestem w przedszkolu na porannym występie mojego dziecka, bo mogę sobie pozwolić na to, by wyjść z pracy, wszystkie argumenty za powrotem do korpo czy na etat, raptem się unieważniają. Bo takie chwile są bezcenne.

Czyli z powrotu do korpo nici. Więc co dalej?
MN
: Może kolejny lokal…
OL: Mowy nie ma! Przecież dopiero niedawno otworzyłyśmy bistro! Chcę trochę spokoju!
MN: Dobrze – porozmawiamy za dwa lata. Zawsze możesz tylko przyjechać i zobaczyć (śmiech).
Izabela Marczak

Izabela Marczak

* A. Mickiewicz „Oda do młodości”

 

Comments (3)

  1. Super miejsce i ekstra właścicielki. Polecam Kubek na Garażowej.

  2. Bardzo dzielne i zaradne kobiety.
    Gratulowac trzeba wytrwalosci
    i umiejetnosci bycia Mamami i wspolniczkami.

  3. Co za dziewczyny tryskające urodą, inteligencją i energią. Normalne i ludzkie. Świat jest lepszy i smaczniejszy dzięki Wam!

Dodaj komentarz