Korpomama

Kulturalne wyjście

Są rzeczy w życiu, na które normalny człowiek, czyli taki bez małych dzieci, nie zwraca uwagi. Może myśleć, że to jest słabej jakości lub powinno być zakazane, ale raczej po prostu mija to z obojętną miną, bez refleksji.
Mówię tutaj o wszelkim badziewiu które rozstawia się zawsze przy każdym miejscu kulturalnym lub przy większych skupiskach ludzi.

Ostatnio z młodą odwiedziłyśmy Ogród Świateł w Wilanowie. Wyprawa przebiegła spokojnie, nic nie zapowiadało katastrofy. Przed bramą czyściutko, żadnych straganów, tylko pudło z kuleczkami za jedyne dwa złote. „Super, tutaj nikt nie stoi, będzie miło”.
Wizyta w Ogrodzie była udana, młoda zachwycona: „Fsystkie zwiezęta były: motylki, ślimaki i pcoły” – słowem wszystkie zwierzęta świata. Zadowolone wyszłyśmy z muzeum, idziemy świetlnym tunelem, pięknie gra Chopin w tle, cudnie to wszystko wygląda.
Ale widzę, im bliżej końca ścieżki, że zbliża się katastrofa: oto są już wszelkiej maści baloniki, kręciołki, rogi, pałeczki i inne badziewie świecące, migające i grające. A każdy rodzic czterolatka wie, co to oznacza… W głowie pulsuje myśl „Co by tu zrobić, co by tu zrobić??”. Młoda jeszcze nic nie zauważyła, jeszcze Chopin jej się podoba, więc rozważam kilka wariantów:

  1. Przeskoczyć przez płot, wcisnąć się w świecące pałąki i pobiec przez trawnik – będziemy udawać skradające się koty. Niestety, ten płot jest dosyć wysoki, więc ciężko będzie przez niego przeskoczyć.
    b. Wrócić do Ogrodu i tam pochodzić do zakończenia pokazów – co najwyżej odmrozimy siebie nogi i uszy, ale histerii nie będzie.
    c. Udać zawał serca, dobrzy ludzie odprowadzą nas do samochodu – dziecko przejęte chorobą mamy przebiegnie szybko obok świecidełek.
    d. Zachować się pedagogicznie i zrobić wykład na temat ochrony środowiska, wyzysku dzieci i o trującym plastiku.
    Oczywiście wszystko to nierealne. Więc idę twardo przed siebie udając, że nic nie ma. Jednak za daleko nie zaszłyśmy. Dzieci widzą wszystko czego nie chcemy im pokazać.

„O mamo!! Patrz jakie piękne!” i się zaczyna: że tylko jedno, że obiecuje, że nic więcej nie chce, że już nigdy w życiu nic nie będzie chciała, że to jest to o czym ZAWSZE marzyła, że nawet w nocy jej się to śniło, że wszystkie dzieci to mają (oczywiście wcześniej tego nie widziała). Cudem udało się wytłumaczyć, że nie kupujemy, że może popatrzeć, że to ciężka praca sprzedawać na tym mrozie. Uff! z opuszczoną głową i powłócząc nogami skierowała się do samochodu. Niestety – zapomniałam, że przecież jest jeszcze pudło z kulkami. No i foch narasta: że tylko jedna, że taka malutka, że obiecuje. Znowu się udało, ale głowa już opuszczona na maksa, jednak dała się zagadać o „pcoły” i inne zwierzęta. Uff, jednak ten wieczór nie będzie stracony – dumna jestem z moich metod wychowawczych.

A tu nagle, przy samym wyjeździe z parkingu „Oooooo! Maaaaamoooo! Widzę znak frytek!” – i tutaj ratunku już nie było. Płacz do samego domu, że nic nie chciałam jej kupić, że ona głodna jest, że jej jeść nie daję. I tak się skończył kulturalny wieczór.

Dorota Dabińska-Frydrych

Dodaj komentarz