Uciekinier z Mordoru

Leadership, marzenia i okulary

Znając sześć języków obcych, mając doktorat z biznesu i charyzmę, w korporacjach nie sięgała niżej niż po stanowiska zarządcze. Poświęcenie pracy przypłaciła jednak zdrowiem i rozpadem związku. Dziś, biegając z mopem po swoim salonie optycznym, Monika Łyczba mówi z uśmiechem: „Mój jest ten kawałek podłogi, nie mówcie mi więc, co mam robić!”

Kilkanaście lat w korpo i do tego jeszcze w zdominowanych – przynajmniej na wysokich stanowiskach – przez mężczyzn branżach: budownictwo, bankowość, ICT. Ciężko było się przebić?

Monika Łyczba: Niełatwo, ale wbrew pozorom nie przez mężczyzn, lecz przez kobiety. Z przykrością stwierdzam, że kobiety nie szanują się nawzajem i często ze sobą rywalizują. Jest to dla mnie niezrozumiałe.
Kiedy jako młoda dziewczyna zaczynałam karierę w dużej międzynarodowej korporacji na stanowisku asystentki zarządu, trafiłam pod skrzydła kobiety, która dosłownie przeczołgała mnie i wymięła na wszystkie sposoby. Jakbym trafiła do filmu „Diabeł ubiera się u Prady”. Lata mobbingu, któremu byłam poddawana, zrobiły swoje. Przypłaciłam to zdrowiem, co nie znaczy, że straciłam ambicje. Gdy pytano mnie, gdzie widzę się zawodowo za 5-10 lat, odpowiadałam bez zmrużenia okiem, że chcę być dyrektorem zarządzającym.

Liczni managerowie, którzy sami przeszli „szkołę korporacyjnej musztry” i zostali przeczołgani na początku kariery, później powielają ten schemat w zarządzaniu…
A ja jak zwykle pod prąd! Zawsze ogromnie szanowałam swoich współpracowników. Choć przyznaję – lekko się ze mną nie pracuje. Nie zawsze jest łatwo, ale z pewnością ciekawie i fair play. Wiele wymagam od innych, ale nie mniej od siebie. Wyznaję pogląd, że w pracy nie musimy się lubić, ale musimy się  szanować. Poza tym nigdy nie interesowało mnie bycie managerem, lecz leaderem. Ten pierwszy smaga batem, drugi zaś pociąga ludzi za sobą. Ja zdecydowanie wolałam ludzi motywować, dzielić się z nimi wiedzą, patrzeć jak się rozwijają. Nie bałam się, że ktoś, kogo wyszkolę, wygryzie mnie ze stanowiska, bo tego wygryzienia nigdy nie traktowałam jako klęski, raczej jako szansę na awans. Jeśli on przejmie moje obowiązki, ja mogę startować wyżej. Uważam, że jak się nie ma w sobie lęku przed niepowodzeniem, to ma się odwagę do akceptacji podwyższonego progu ryzyka – tak właśnie jest w moim wypadku, a to pozwala podejmować trafniejsze decyzje.

Dlaczego zatem rzuciła Pani pracę w korporacji?
Cóż… korporacje oprócz tego, że wiele dają, wiele też zabierają. Jak wspomniałam, bezgranicznie poświęcałam się pracy. Tam wszystko miałam poukładane i zaplanowane w fazie realizacji, ale konsekwencje zaangażowania zawodowego ponosiłam w życiu prywatnym. Jeśli odpowiadasz za wielomilionowe projekty, zarządzasz kilkusetosobowym zespołem, to wciąż jesteś w stresie.
Pamiętam że w jednej z korporacji zarządzałam 120-osobowym zespołem, znałam hasła do komputera każdego z moich podwładnych, pamiętałam imiona ich żon lub mężów i dzieci. Nikt nie był w moim zespole anonimowy, każdy był równie ważny, działaliśmy jak mechanizm zegarka. Zarządzając procesami produkcji stawałam z pracownikami przy stołach, na których wykonywali swoje zadania i przykręcałam z nimi śrubki, by zgłębić cały proces. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Po kilku tygodniach produkcja wzrosła o 1400 proc.!

Pełen sukces!
Owszem, lecz przy takim zaangażowaniu trudno jeszcze znaleźć czas na coś poza pracą.

Decyzja o porzuceniu przez Panią korpo ostatecznie zapadła, gdy…?
Pracowałam wtedy w nowej dla siebie branży ICT. Moim zadaniem było usprawnienie procesu produkcji. Wraz z zespołem udało nam się to spektakularnie. Tylko co z tego, skoro nagle magazyny pękały w szwach, a sprzedaż i marketing leżały. Niestety, za te dwa działy odpowiadały inne osoby, w tym jedna kobieta, która podchodziła do sukcesów moich i mojego zespołu bardzo rywalizacyjnie – ku zadowoleniu przełożonych. To wszystko miało przełożenie na dalsze działania. Nie było pieniędzy na podwyżki dla mojego zespołu, który dał z siebie wszystko, za to na nowe samochody prezesów jak najbardziej. Wybijano mi z ręki wszystkie narzędzia, jakimi mogłam motywować ludzi, do tego przedszkolne podbijanie ego członków zarządu gadżetami, lekkomyślność i brak szacunku dla podwładnych… To wystarczyło, bym powiedziała dość.

Po tym zdecydowała się Pani wystartować z własnym biznesem?
Chciałam pracować na własne konto i na własnych zasadach. Zrealizować w końcu marzenie o moim salonie optycznym. Zresztą już od jakichś siedmiu lat przygotowywałam się do tego merytorycznie, m.in. podnosząc kwalifikacje w zawodzie optometrysty, kończąc kolejne kursy i szkolenia zawodowe, jeżdżąc na międzynarodowe targi branży optycznej, gdzie poznawałam ją od podszewki, korzystając ze swoich biznesowych umiejętności, tj. np. business development, itd.

Dlaczego akurat ta branża?
Moja mama zajmowała się okularami od lat. Gdy tylko czas mi pozwalał, starałam się do niej dołączać i pomagać w pracy. To było coś kompletnie innego, klienci lubili ze mną pracować. Wielu z nich czekało nawet kilka tygodni, abym pomogła im w doborze okularów, a ja niezwykle to doceniałam. Tyle że nie chciałam być wyłącznie sprzedawcą okularów, chciałam być kimś, kto poprzez refrakcję dobiera odpowiednią korekcję, a jednocześnie zaprasza ludzi do „zabawy” okularami.

Na czym ona polega?
W zasadzie na współpracy i komunikacji. Ze swojej strony dokładam wszelkich starań, aby okulary były elementem wizerunku, a tym samym odzwierciedlały styl i osobowość konkretnego człowieka. Przyjemnie mi myśleć, że klienci z radością rano je zakładają, a wieczorem z żalem odkładają.

Rzeczywiście, z tego co widzę, ma Pani tu u siebie prawdziwe okularowe perełki.
Współpracuję z producentami, którzy cenią jakość i design. Większą szansę niż wypromowanym markom daję młodym projektantom, którzy mają ciekawe pomysły, stawiają na kolor, kształt, nietuzinkowe materiały. Niemniej to, co wyszukuję dla swoich klientów, nie jest wyłącznie towarem dla elit. „Stołują się” u mnie zarówno europarlamentarzystki, panie z pobliskich ministerstw, sądów, jak również artyści szukający czegoś oryginalnego, pan hydraulik z sąsiedztwa czy pani kucharka z pobliskiego baru mlecznego. Niektórzy są zdziwieni, że na etapie doboru okularów przeprowadzam z nimi wywiad dotyczący ich codziennego funkcjonowania. Nie wynika to z mojego wścibstwa, lecz z chęci jak najlepszego zrozumienia ich potrzeb i dobrania dla nich najkorzystniejszego produktu.

I zapewne potrafi ich Pani przekonać do swojej wizji?
Fakt, jestem sugestywna i oczekuję od klienta, że mi zaufa. Nie mam wątpliwości co do swoich kompetencji, wiem, co potrafię i dobrze mi z tym… I oczywiście skromność to moje drugie imię (śmiech)… Zdarzyło się oczywiście, że klient nie podążył za moimi sugestiami, ale to on jest w tym procesie najważniejszy i to on musi poczuć się z danym produktem jak najlepiej, dlatego i jemu należy się przestrzeń. Nie możemy się wzajemnie ograniczać, w końcu jesteśmy zespołem strzelającym do jednej bramki. Często osiągamy kompromis i klient wychodzi z salonu z dwiema parami okularów, jedną wybraną przez siebie, drugą zasugerowaną przeze mnie. Najczęściej po kilku tygodniach wraca z gronem znajomych rekomendując: „Zaufaj jej, ona wie co robi!”.

Rzucenie korpo i otwarcie Moly Optic zmieniło Pani życie?
Spełniam swoje marzenie, nie mam nad sobą szefów, pod koniec dnia biegam po salonie z mopem, ale to mój salon, mój mop i jest mi z tym dobrze. Dobijam do 40., nareszcie cieszę się życiem rodzinnym, mam wspaniałego partnera, z którym wspieramy się w kwestiach prywatnych i zawodowych. To bardzo ważny element szczęścia, gdyż bez work-life balans, osiągnięcie równowagi jest niezwykle trudne. Teraz weekendy mam dla osób, które są ważne w moim życiu. I choć dziś jeżdżę 13-letnim golfem, a nie furą za kilkaset tysięcy, to nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Zresztą nigdy nie miało. Na razie praktykuję sztukę jedzenia małą łyżeczką – powoli, bez pośpiechu, delektując się różnorodnością smaków. I tak po prostu… jestem szczęśliwa.

Dodaj komentarz