Przez 16 lat odpowiadała w korporacjach za sprzedaż usług finansowych, dostosowując je do indywidualnych potrzeb przedsiębiorców. Trzy lata temu przeszła na swoje. W tym roku wykreowała własną markę ekskluzywnych produktów dla kobiet biznesu, za co została wyróżniona nagrodą Lwicy Biznesu 2017 w tegorocznym Plebiscycie Law Business Quality. „A mówiono mi, że poza korpo nie ma życia” – śmieje się dzisiaj.
W jednym z wywiadów powiedziała Pani: „Mając za sobą 16 lat etatowej pracy w największych korporacjach finansowych w Polsce i stojąc u progu kolejnej zmiany w życiu zawodowym zatrzymałam się na chwilę i zastanowiłam jak to się stało, że wraz z upływem tego czasu zatraciłam gdzieś radość życia, radość z bycia mamą. Zapomniałam w tym pędzie o wartościach, które tak ceniłam i chciałam przekazać dzieciom”. Co się właściwie wydarzyło, że pojawiła się w Pani taka refleksja?
Aneta Sawicka: Miałam po raz kolejny zmienić pracę. Rozstawałam się z jedną korporacją, a w drugiej już czekało na mnie miejsce. Byłam po 30. Dla wielu osób to czas pewnych podsumowań, pełniejszego oglądu tego, co za nimi oraz oceny własnych możliwości w odniesieniu do przyszłości. Podobnie było ze mną. Chcąc być uczciwą wobec siebie musiałam przyznać, że jako matka narobiłam sobie w tej sferze sporych zaległości. Moje dzieci miały poczucie, że mamy wciąż nie ma, że tylko praca i praca, i wszystko w biegu. A przecież jestem osobą, która ceni sobie rodzinne wartości, która chciałaby uczestniczyć w życiu swoich bliskich, tylko jakoś doby nigdy na to nie starczało.
Może po prostu lubiła Pani swoją pracę i dlatego stała się ona priorytetem?
Pracę lubiłam, ale przecież swoją rodzinę kochałam, więc dlaczego więcej czasu poświęcałam temu, co lubię, niż tym, których kocham? To nielogiczne. Tu chodziło o coś innego.
I doszła Pani do sedna problemu?
Uświadomiłam sobie, że pracując w korporacji człowiek przechodzi swego rodzaju pranie mózgu. Na różnych poziomach otrzymuje przekaz, że nie ma życia poza korpo. Gdzie będziesz mieć tak dobrze i tak bezpiecznie? – spytał mnie kiedyś jeden z dyrektorów. – Samochód służbowy, telefon, laptop, prywatne ubezpieczenie, karnety, bonusy… – wymieniał. Dziś nie pracuję w korpo i mam dokładnie to samo, tyle że bez haraczu z mojej wolności. Wtedy jednak wydawało mi się, że faktycznie szef ma rację, że firma przecież tak dużo mi daje.
Dlaczego tak trudno dostrzec pozorność tych wszystkich korporacyjnych bonusów, gdy stanowi się część tej wielkiej machiny?
Bo choć pracuje się w dużym gronie ludzi, spotyka z klientami, to mimo wszystko człowiek obraca się w dość hermetycznym środowisku. Natłok pracy, pęd i ciągły brak czasu nie pozwalają przystanąć i przyjrzeć się temu co wkoło. Przestaje się wychodzić poza pewien ściśle określony krąg relacji – zwykle biznesowych – i nabiera przekonania, że wszędzie jest tak samo, więc nawet gdyby w człowieku pojawiła się myśl o ucieczce, to niby gdzie? Korporacja dba jednak o to, by po pierwsze, pracownik nie miał zbyt wiele okazji do refleksji, a po drugie, by każda myśl o odejściu, wydawała się mu absurdem.
Dlaczego więc, gdy taka refleksja w końcu się pojawiła, nie odrzuciła jej Pani?
Tak jak już mówiłam, dotarło do mnie, jak bardzo na tym moim zaangażowaniu w pracę cierpi rodzina. Poza tym uzmysłowiłam sobie, że zwyczajnie nie mam już ochoty na „powtórkę z rozrywki”. Nowa praca, jaką miałam podjąć, byłaby tą samą, którą wykonywałam od lat, tyle że pod innym logotypem i za pozornie lepsze pieniądze. Zmieniłoby się miejsce, ale nie charakter i sens tego, co robię. Nadal wypruwałabym sobie żyły dla cudzej firmy, nadal zajmowałabym się finansami, a dodatkowo z racji tego, że trafiłabym do nowego miejsca, musiałabym po raz kolejny udowadniać komuś, jak dobra jestem w tym, co robię i na co mnie stać. Szczerze? Już mi się nie chciało.
1 czerwca 2014 r.
Tego dnia miałam podpisać nowy kontrakt z kolejną korporacją. W zamian zarejestrowałam własną firmę.
Doradztwo finansowe?
Owszem – finanse to moja profesja. Nie mając innego pomysłu na siebie uznałam, że skoro mam już wykształcenie ekonomiczne, znam się na tym, jestem w tym dobra, przepracowałam w dużych instytucjach finansowych 16 lat, to idę w to dalej. Rzecz w tym, że finanse nigdy nie były moją pasją.
Jak to?
Gdy byłam nastolatką marzyłam raczej o tym, żeby zostać architektem. Miałam zdolności plastyczne i działanie na tym polu przynosiło mi wiele frajdy. Niestety – wychowywałam się w czasach, kiedy uważano, że artysta to nie zawód. Za namową rodziców i kierując się wyborami większości moich rówieśników kontynuowałam więc naukę na kierunkach ekonomicznych, porzucając prawdziwe pasje.
To dlatego motyw przewodni Pani marki brzmi dzisiaj: „Być wierną sobie i swoim przekonaniom”?
Gdy zaczęłam stosować to hasło w swoim życiu, wreszcie poczułam się szczęśliwa. Jakby wszystko znalazło się na swoim miejscu.
Można być wierną sobie i swoim przekonaniom pracując w korpo?
Nie sądzę. W korporacji pracuje się pod dyktando innych. Wielokrotnie nie zgadzałam się z tym, co słyszałam na zebraniach z kadrą managerską.
Może dlatego z czasem nabrałam też przekonania, że korpo jest dobre dla młodych-ambitnych. Z wiekiem i doświadczeniem człowiek przestaje wierzyć we wszystko, co słyszy od kogoś, za kim stoi i przez którego przemawia często jedynie wysoka pozycja w firmie, i którego wypowiedzi nie wykraczają poza kalkę marketingowych szablonów.
A może dopadł Panią syndrom wypalenia zawodowego, stąd kryzys „wiary”?
Właśnie nie. Po prostu zmieniły mi się priorytety. Już nie byłam w stanie, patrząc w oczy klientów, z którymi utrzymywałam wieloletnie relacje, sprzedawać im każdego dodatkowego produktu. Poza tym osiąganie statusu „gwiazdy miesiąca” dzięki wykonaniu planu przestało mnie motywować. Tym bardziej, że w korpo często słyszy się słowa „jesteś warta/warty tyle ile twój miesiąc”… Dlatego zamiast być gwiazdą miesięcznego rankingu wolałam stać się gwiazdą własnego życia.
I Pani ulubionym mottem zostało: „Rozpocznij tam gdzie jesteś, wykorzystaj to, co masz i zrób, co możesz”?
Tak, bo kiedy odeszłam z korporacji i zdecydowałam się na prowadzenie własnego biznesu, musiałam jakoś zmierzyć się z faktem, że zasadniczo nie mam wystarczającego kapitału na start. Nie zamierzałam jednak pozwolić, by to mnie powstrzymało. Wykorzystałam więc to, co miałam. Zdobytą wiedzę, umiejętności, znajomości. Szukałam osób, które mogły mi pomóc w realizacji planów i… udało się. W lutym 2017 r. powstała marka GlamCreative, a już zaledwie po kilku miesiącach mogę stwierdzić, że był to strzał w dziesiątkę. Zaledwie w ciągu kilku miesięcy zostałam zauważona przez inne duże Marki Premium, zaproszona do fantastycznych projektów biznesowych, o których kiedyś mogłam tylko pomarzyć, aż w końcu zostałam wyróżniona nagrodą za markę, którą samodzielnie stworzyłam.
Gdy patrzy Pani na swoje życie zawodowe z perspektywy trzech lat „na swoim”, nie żałuje Pani decyzji o rozstaniu z korporacją?
To była fantastyczna decyzja i nie cofnęłabym czasu. Pół roku po moim odejściu, doszły do mnie słuchy, że w branży rozpytują czy nie rozważam powrotu do korpo. Odpowiedziałam: „Nie w tym życiu!” (śmiech).
Izabela Marczak
Dodaj komentarz