Chodzi po prostu o to, by działać w zgodzie ze sobą, a nie wbrew sobie – mówi w rozmowie z nami Mela Koteluk, której trzecia studyjna płyta właśnie pojawiła się na rynku.
Był „Spadochron”, były „Migracje”, teraz jest „Migawka”. W metaforycznym ujęciu można by powiedzieć: lądowanie, eksploracja, utrwalanie. Pani nowa płyta pokazuje pewien proces, który jedni nazwaliby pewnie dojrzewaniem, inni ewolucją.
Mela Koteluk: Coś w tym jest. Ale mam takie podejrzenie, że dojrzewanie to proces na całe życie – gwarantuje nam to wieczna zmiana. Samo dojrzewanie do zmiany to ciekawe zjawisko. Miałam wiele takich przebłysków, kiedy ze zdumieniem odkrywałam, że staram się utrzymać coś, co już nie istnieje. I ta świadomość sama w sobie była wyzwalająca.
„Migawka” to opowieść o tym, co ulotne i co utrwalone. Spodobało mi się to słowo – jest bardzo pojemne. Wiąże się ze światłem i zapisywaniem na matrycy czegoś, jakiegoś fragmentu rzeczywistości, który właśnie minął. Pytanie, jakie są to fragmenty? I czy możemy w jakiś sposób decydować o tym, co się utrwala?
„Migawka” jest kontynuacją pewnego cyklu, czy raczej czymś zupełnie nowym?
Jest naturalną kontynuacją jednej opowieści, pochodzi z mojej drogi i z mojego rozwoju. Pierwszą płytę wydałam sześć lat, drugą – cztery lata temu. Byłam znacznie młodsza, na każdym z tych etapów miałam inne spojrzenie na świat, inne doświadczenia, zainteresowania, otoczenie.
„Migawka” różni się atmosferą, jest znacznie subtelniejsza i umiarkowana w tempie. Prace nad nowym materiałem rozpoczęliśmy zimą i to słychać w ogólnym nastroju i w rytmie albumu. Pada też mniej słów, niż wcześniej. Brzmienie całości jest nieco niższe i ciemniejsze.
W którą stronę ewoluuje Mela Koteluk? I czy do zmian, ewolucji, potrzebne są Pani jakieś zapalniki, przełomy? Czy może raczej odbywa się to płynnie?
Na pewno zależy mi na tym, by działać według własnego przeczucia, w swoim tempie i w swoim stylu. Mieć pełną niezależność – to jest dla mnie istotna sprawa, bo tylko w poczuciu swobody mogę działać twórczo. Rozwijać swój świat – tak, jak dotychczas. I zapraszać do tego świata ludzi, którzy znajdują w nim coś dla siebie, ale też go tworzą.
Zmiana zachodzi non stop: czasami toczy się wielkim, powolnym kołem, a czasami leci pershingiem. Na iskrę, czy przełom, nie mam żadnej receptury. W moim życiu największe zmiany przychodziły niepostrzeżenie i nie wynikały z żadnego planu, tylko ze spontaniczności w działaniu.
Jak z „nieśmiałego dziecka, które bało się odezwać, nigdy nie podnosiło pierwsze ręki” wyrosła artystka sceniczna, kobieta wcale nie delikatna i oniryczna, ale „kobieta-czołg” jak siebie Pani określiła w jednym z wywiadów? I co właściwie kryje się pod określeniem „kobieta-czołg”?
Chyba miałam na myśli wytrwałość, bo to cecha, która wiele razy pozwoliła mi przetrwać, choćby na muzycznej drodze. Było wiele okazji ku temu, by jednak sprzedać mikrofon i zająć się czymś innym, ale coś mi podpowiadało, że warto uzbroić się w cierpliwość i proponować swoje w przeczuciu, że to jest wartościowe. Mam wrażenie, że w kwestii nieśmiałości zrobiłam sobie na przekór – podejmowałam wyzwania, które z monstrualnej nieśmiałości spuszczały powietrze i okazywało się, że ona natychmiast maleje. Dlatego w wieku siedemnastu lat wyprowadziłam się z domu rodzinnego, mówiąc najogólniej: z powodu zaciekawienia światem.
Śpiewa Pani: „Działać bez działania / żyć bez przymuszania / dawać, otrzymywać, nie wyrywać chwilom”. Da się tak żyć współcześnie?
Widzę to tak: plan, nawet najlepszy, może stać się więzieniem i wtedy tracimy wszystko to, co dzieje się poza nim. Nie pamiętamy chwil, bo tak naprawdę nie było nas tam. Byliśmy pogrążeni we własnym planie. I to jest pułapka. Kiedy mnie coś krępuje i potrzebuję złapać dystans, dobrze mi robi spontaniczna wycieczka poza miasto – w naturze najlepiej się regeneruję, lepiej oddycham i myślę. Palę ognisko, gapię się w wodę i nie trzeba mi niczego więcej.
Każdy ma swoje chwile, których w danym czasie potrzebuje. Chodzi po prostu o to, by działać w zgodzie z sobą, a nie wbrew sobie.
W rozmowach z mediami opisuje Pani siebie: „niezależna, apodyktyczna, uparta, wybuchowa, egocentryczna, strzegąca granic, lubiąca samotność i przemieszczanie się”. Po przeczytaniu takiej charakterystyki można przypuszczać, że nie łatwo się z Panią gra zespołowo.
Cóż, najlepiej byłoby zapytać muzyków, jak to naprawdę jest (śmiech). Chyba jednak można się ze mną jakoś dogadać. Współpraca w zespole układa się bardzo dobrze, jesteśmy dobrani. Każdy jest silną osobowością, ale potrafimy się ze sobą mądrze komunikować.
Jeśli nie kariera muzyczna, co by Pani dziś robiła? Widzi Pani siebie np. w korporacji?
Podejrzewam, że w korporacji podziękowano by mi po tygodniu pracy. Nie jestem przyzwyczajona do sztywnych ram czasowych, pracuję w godzinach, kiedy najłatwiej mi to przychodzi. Często piszę w nocy, dzień czasami jest tylko przerwą od nocy. Funkcjonuję w dość nietypowym systemie i z podziwem przyglądam się osobom prowadzącym uporządkowany tryb życia. Nie mam pojęcia, co mogłabym robić, gdybym nie zajmowała się muzyką, ale myślę, że byłoby to coś twórczego i mającego związek z innymi ludźmi.
Co Panią inspiruje w pracy? Co pomaga w twórczości artystycznej? Co napędza, dodaje energii? A co osłabia?
Nie inspiruje i osłabia mnie, jednocześnie czyniąc niemożliwym wymyślenie czegoś dobrego, brak swobody i ograniczenia czasowe. Kiedy tych barier nie ma, jestem twórcza, melodie i słowa przybywają. Ale pod presją czasu nawet przyrządzane dania nie smakują mi dobrze. To, co dodaje energii, to trzymanie się własnego rytmu, przebywanie w naturze i przestrzeń do obserwacji.
Ale prowadzi Pani własną działalność gospodarczą. Jak się Pani czuje w roli przedsiębiorczyni?
Był taki moment w moim życiu, kiedy zdawało mi się, że to lubię, ale była to krótka fascynacja. Nie czuję zainteresowania sprawami administracyjnymi, o wiele lepiej sprawdzam się jako inicjatorka nowych pomysłów w zespole. Zdecydowanie bardziej nadaję się do śpiewania – moja księgowość może to potwierdzić.
Twierdzi Pani, że „artyści są od tego, żeby trudne emocje przefiltrowywać przez siebie”, to jednak musi być emocjonalnie wyczerpujące. Ma Pani jakieś sposoby na zachowanie w tym wszystkim równowagi?
Pracuję nad tym. Na poziomie fizycznym wysypiam się, medytuję, piję wodę, podróżuję, doświadczam, komponuję – jestem w ruchu i to mnie regeneruje.
Doświadcza Pani takich stanów jak np. brak weny? Jak sobie Pani radzi z podobnymi kryzysami?
Tak, mam takie momenty. Teksty na „Migawkę” powstawały stosunkowo długo – pisałam je wiele miesięcy, dając im „odparować” i upewniając się, że to jest to, co chciałam powiedzieć. I zdarzyło się, że przez dwa miesiące nie napisałam ani słowa – nic nie rezonowało. I to też był proces pisania. Wena to taki stan, który wzbiera i jest bardzo ulotny. Wpada nagle, zapisujesz coś i wiesz, że to jest to.
Co będzie po „Migawce”? Lub może raczej, co chciałaby Pani, aby nastąpiło?
Przed nami koncerty klubowe z nowym materiałem, na które zapraszam. Dalsze komponowanie, spotkania z ludźmi, nowe wyzwania artystyczne. Prywatnie w przyszłym roku czeka mnie też przeprowadzka w inną strefę akustyczną – poza miasto. Nadchodzą kolejne zmiany!
Izabela Marczak
Dodaj komentarz