Wywiad

Paweł Domagała: Między pokorą a pewnością siebie

W życiu zawodowym stara się zachować równowagę, traktując jako przestrogę przypadki pychy, które doprowadziły do upadku. Na zarzuty o banał w jego piosenkach odpowiada, że po prostu śpiewa o najważniejszych kwestiach na świecie. Teraz Paweł Domagała szykuje się do wydania nowej płyty i wyreżyserowania własnej komedii.

Czy człowiek, który ceni sobie wolność, jest w stanie wyobrazić sobie pracę w korporacji? Z czym w ogóle Panu kojarzy się taka praca?
Nigdy nie brałem pod uwagę pracy w korporacji, bo zawsze chciałem grać lub śpiewać i wierzyłem, że tak się stanie. Kilka lat temu w spektaklu „Nosorożec” grałem pracownika korpo, więc w jakimś sensie próbowałem się wczuć w taką sytuację.
Sporo moich przyjaciół pracuje w korporacjach, dużo o tym rozmawiamy. Wielu z nich narzeka, że są oceniani jedynie przez pryzmat swoich wyników, traktowani jak cyfry w tabeli. Część już stamtąd uciekło, części z nich ta praca mocno odcisnęła się na psychice, ale są i tacy, którzy ją sobie cenią – wywalczyli sporą niezależność i doceniają finansowy luz w bardzo dziś niestabilnym świecie.
Myślę, że korporacja korporacji nierówna i nie ma sensu generalizować. Panuje przekonanie, że korporacja ogranicza ludziom wolność, ale z drugiej strony: czy osoba pracująca w jakiejś innej instytucji, w przyjemnej, niekonkurencyjnej atmosferze, która kombinuje, jak wszystko pospinać finansowo do kolejnej wypłaty, jest bardziej wolna niż pracownik korporacji? A freelancerzy biegający za zleceniami i z nieregularnymi wpływami? Wszystko ma swoją cenę i zawsze można zmienić pracę, która nas za bardzo ogranicza lub zostać i starać się znaleźć wolność po pracy – w swoich pasjach.

Czy aktorstwo nie przypomina trochę pracy w korpo? Pan jako aktor nie czuje się czasem trybikiem w wielkiej filmowej machinie?
Na pocieszenie mogę powiedzieć, że często przypomina. W branży muzycznej i filmowej działają bardzo podobne mechanizmy. Jako aktor na ogół masz niewielki wpływ na kształt filmu, nie mówiąc o serialu, choć są tacy, którzy potrafią postawić swoje warunki.
Ja mam to szczęście, że w muzyce nie doświadczam działania takich mechanizmów. Sami wydajemy sobie płyty, na swoich warunkach je promujemy, a ich dystrybucją zajmuje się Mystic, niezależna wytwórnia, powołana z miłości do muzyki. Z Łukaszem Borowieckim, współautorem kompozycji i producentem naszych płyt, gramy też taką muzykę, jaką lubimy i jakiej sami słuchamy. Nie zastanawiamy się nad targetem, nie piszemy tekstów pod grupy docelowe, nie analizujemy reakcji.

Gdyby nie został Pan aktorem i muzykiem, jakie inne zawody wchodziłyby w grę?
Nie mam pojęcia, czy potrafiłbym robić coś innego. Kiedyś byłem śpiewającym kelnerem, może poszedłbym w tę stronę? (śmiech).

Powiedział Pan też, że aktorstwo wymaga niełatwej umiejętności balansowania między pokorą, a pewnością siebie. Jak można osiągnąć taki stan? Wydaje się, że będąc aktorem dość łatwo popaść w pychę, zwłaszcza jak się jest „na fali”.
Z tym stanem jest dokładnie tak, że ciągle balansujesz. Ja staram się nie popaść ani w jedną, ani w drugą skrajność. Z jakim skutkiem? Nie mi oceniać. Natomiast w świecie filmowym i teatralnym widziałem sporo przypadków, kiedy pycha gubiła utalentowanych aktorów, więc staram się ciągle mieć ich upadki przed oczami.

Kuba Wojewódzki podczas wywiadu z Panem porównał Pana piosenki do utworów oazowych. Zabolało?
Nie, bo konwencja tego programu zakłada wyprowadzanie gości z równowagi i szyderę. Ja też powiedziałem Kubie parę rzeczy, których – mam nadzieję – nie wziął sobie do serca. Myślę natomiast, że gdyby nie Łukasz Borowiecki i wspólne szlifowanie pomysłów, niebezpiecznie mógłbym stoczyć się w stronę piosenek ogniskowych (śmiech).

Niektórzy twierdzą, że Pana teksty wydają się ocierać o banał. Ale ludziom właśnie to się podoba w Pana twórczości. Może potrzebujemy prostoty właśnie dziś, gdy świat masowo zalewa przerost formy nad treścią oraz artystyczna bufonada, gdzie wszystko musi być wielkie, metaforyczne i przerysowane do granic możliwości?
A co to jest banał? Witkacy mówił, że prawdy największe też są banalne. Piszę teksty o tym, co mnie dotyczy – o miłości, o szczęściu rodzinnym, o przyjaźni. Nie uważam tych tematów za banalne, wręcz przeciwnie – sądzę, że to najważniejsze kwestie na świecie. Paradoksem i problemem dzisiejszych czasów jest kryzys tych wartości, dziwny wstyd mówienia o nich. Zadziwia mnie, że czasem w wywiadach muszę się tłumaczyć z wierności i przywiązania do życia rodzinnego. Nie jestem natomiast kaznodzieją i nie uważam, że każdy powinien żyć tak, jak ja. Nasza wolność to też wybór wartości.
Co do formy przekazu – ja lubię prostotę, jestem taki, jak nasze kawałki. Lubię twórczość Johna Mayera, Mumford and Sons – twórców, którym wystarczy prosty przekaz i prosta muzyka, by zahipnotyzować widownię. Chłopak z gitarą czy dziewczyna z gitarą – to jest dla mnie nie do przebicia! Lubię, kiedy na scenę wychodzi ktoś, kto ma coś do powiedzenia i po prostu śpiewa. Czasem mniej znaczy więcej.

Powiedział Pan kiedyś o sobie „nadwrażliwiec”. Twierdzi Pan, że raczej woli dobrą komedię, niż kiepski dramat. Chciałby Pan w teatrze więcej analizy struktury dobra, niż zła. Czy gdzieś pod tym nie kryje się egzystencjalny smutek?
Nadwrażliwiec? Ja tak o sobie powiedziałem? Jestem wrażliwy, ale chyba większość z nas jest wrażliwa, a w dzisiejszym świecie chyba nikomu nie jest łatwo. Nikt zresztą nie mówił, że będzie łatwo.

Mówi Pan, że muzyka daje Panu wolność, ale jednocześnie twierdzi Pan również, że w życiu człowieka tak naprawdę mało jest sytuacji, kiedy może on dokonać naprawdę wolnego wyboru. Czym zatem jest owa wolność według Pana?
O wolność trzeba się postarać, na przykład próbując zmienić sytuacje, w których tkwimy, a których nie akceptujemy. Artystyczna wolność to dla mnie możliwość realizowania własnych pomysłów i taki rok wolności właśnie przeżywam.
Jednak nie absolutyzuję wolności jako takiej, godzę się na jej ograniczenie w imię bycia z najbliższymi, życia rodzinnego, grania w zespole, odpowiedzialności za innych. No dobrze, dosyć kuchennych filozofii (śmiech).

Ma Pan wymarzoną rolę, którą chciałby Pan zagrać?
Nie ma takiej roli. Chciałbym zagrać w dobrym kinie środka i w bardzo dobrej komedii.

Co lub kto Pana inspiruje jako aktora i muzyka?
Jako muzyka przede wszystkim Dave Matthews Band, The Record Company, wspomniani John Mayer i Mumford and Sons – countrowe, folkowe i bluesowe granie. Podoba mi się ich niewymuszony sposób istnienia na scenie. Naturalny, bez udawania i przebieranek. Jako artysta inspiruje mnie również wszechstronny David Glover – scenarzysta i aktor, jako muzyk znany pod pseudonimem Childish Gambino.
Jeśli chodzi o kino – lubię filmy Diablo Cody. Zaczęło się od Oscarowego „Juno”, ale podobają mi się właściwie wszystkie filmy z jej scenariuszami. Lubię lekkość jej narracji, tragiczno-komiczne spojrzenie na świat. Kolejnym moim idolem jest Ricky Gervais – „The Office” to najlepsza komedia, jaką w życiu widziałem. Ostre poczucie humoru, ale z klasą.

Plany na przyszłość? Marzenia?
Planów mam sporo, marzeń jeszcze więcej. Najbliższe plany to trasa koncertowa, która z kilku występów rozrosła nam się do pięćdziesięciu. Chciałbym też zadebiutować jako reżyser filmu pełnometrażowego. Jest już obsada i operator. Moja żona Zuza Grabowska napisała scenariusz i powoli przymierzamy się do produkcji. Połączyliśmy talenty wielu ludzi i chcemy zrobić współczesnego Bareję w formie mockumentu: opowieść o małej społeczności poddanej globalnym przemianom. Po dwóch miesiącach od wydania „1984” wiemy też, że płyta zarobiła na powstanie kolejnej, więc w przyszłym roku wracamy do studia nagrań.

Izabela Marczak
„Głos Mordoru” nr 1-2 (38-39), styczeń-luty 2019 r.

Dodaj komentarz