Ma 38 lat. W dzieciństwie był pasjonatem gier komputerowych. Wciągnęły go tak bardzo, że zaczął studiować informatykę. Potem spełnił swoje kolejne marzenie i założył własną firmę informatyczną. Teraz pisze oprogramowanie dla dużych klientów.
Mirosław Mikulski: Zaczął Pan pracować w wieku 15 lat. To chyba był dobry początek?
Bartłomiej Głowacki: Tak, w latach 90. dorabiałem do skromnego kieszonkowego w firmie swego wujka. W niedzielę na giełdzie we Wrocławiu sprzedawałem różne akcesoria elektroniczne. Uczyłem się wtedy w szkole, w której większość dzieciaków miała dużo pieniędzy. Żeby im dorównać musiałem mieć własne źródło utrzymania (śmiech).
Zachęciło to Pana do biznesu?
Raczej nie. Nie chciałem spędzić swojego życia na sprzedaży ulicznej i być zmuszonym do wstawania o szóstej rano w niedzielę. Ale zobaczyłem, jak działa biznes w polskim stylu i to zainspirowało mnie do podążania za swoimi zainteresowaniami. A interesowałem się komputerami. Poszedłem więc w stronę informatyki i po maturze zacząłem studia na tym kierunku.
A skąd to zainteresowanie?
Z gier. Na komunię dostałem komputer i ciągle na nim grałem. Potem okazało się, że nie ma to nic wspólnego z zawodem informatyka i każdy pasjonat gier, który zaczyna studiować informatykę, bardzo się zawiedzie. Zwłaszcza, że studia w Polsce są bardzo teoretyczne. Mało osób ma szansę na to, żeby zobaczyć, jak wygląda praca w tym zawodzie. A ja chciałem to zobaczyć, dlatego jeszcze na studiach, w 2004 roku, napisałem własne oprogramowanie sklepu internetowego.
Ale potem miał Pan „przerwę w życiorysie” i pracował w Anglii jako barman.
To prawda. Wziąłem urlop dziekański i przerwałem studia. Najpierw był pub, gdzie rzeczywiście byłem barmanem, ale szybko zorientowałem się, że to zajęcie nie dla mnie. Potem pracowałem w księgowości i zapisywałem faktury w komputerze. Praca nie była zbyt ambitna, ale dostałem ją zaraz po 1 maja 2004 r., kiedy Polska weszła do Unii Europejskiej. Mogę powiedzieć, że byłem jednym z pierwszych Polaków, którzy legalne dostali pracę na Wyspach po wejściu do Unii.
Ile Pan wtedy zarabiał?
W pubie 4,5 funta na godzinę, a w księgowości 6. Potem dostałem podwyżkę i dostawałam nawet 6.50. Czułem wtedy, że złapałem Pana Boga za nogi. Miałem wtedy jeszcze mentalność Polaka z PRL-u, który jechał na Zachód, żeby coś odłożyć i potem wydać w Polsce. Ale oszczędności i tak się skończyły po kilku miesiącach.
Potem była Irlandia.
Wróciłem do Polski z przeświadczeniem, że jeśli kiedykolwiek wyjadę do pracy zagranicę, to muszę zarabiać tyle, ile moi rówieśnicy w danym kraju. Żeby zrealizować ten plan musiałem skończy studia i zdobyć doświadczenie w korporacji.
Najpierw pracowałem w Volvo we Wrocławiu a potem przeniosłam się do firmy Sabre w Krakowie, gdzie spędziłem prawie dwa lata. W końcu znajoma zarekomendowała mnie do pracy w firmie informatycznej w Irlandii. Dostałem taką stawkę, jaką otrzymywał Irlandczyk pracujący na moim stanowisku. Nie byłem więc tanią siła roboczą z Europy Wschodniej.
Co Pan wyniósł z korporacji?
Korporacja to bardzo wartościowy początek kariery. Nie ma tam nacisku na duże efekty od początku pracy i człowiek ma czas na rozwój. Większość korporacji sporo inwestuje w rozwój pracowników, a są to firmy międzynarodowe. To bardzo przyśpieszyło mój rozwój. Gdybym musiał uczyć się tego wszystkiego sam, zajęłoby mi to dużo czasu.
Pamiętam szok, kiedy pierwszego dnia pracy zostałem zaproszony na telekonferencję z ludźmi z Belgii. Kiedy miałem 24-25 lat, poleciałem w podróż służbową do Belgii, a na lotnisku czekał na mnie kierowca z moim nazwiskiem na kartce, który zawiózł mnie jaguarem do hotelu. Bardzo mi to zaimponowało. Zarobki były wtedy śmiesznie niskie, ale mogłem podróżować i się rozwijać. To był ważny okres w moim życiu. Jeśli ktoś nie wie, co ma ze sobą zrobić, to korporacja jest dobrym pomysłem.
Ale w końcu postanowił Pan założyć własną firmę.
Nie od razu. W Krakowie cały czas się szkoliliśmy, ale niewiele pracowaliśmy. Po prostu nudziłem się w pracy. Postanowiłem wiec zostać kontraktorem, czyli człowiekiem, który podpisuje umowę na kilka miesięcy z zewnętrzną firmą.
Po kilku latach pracy w zawodzie informatyka stwierdziłem, że jestem na tyle dobry, że mogę pracować w Londynie lub w każdym innym miejscu w Europie. Wybrałem Irlandię. Po roku okazało się, że jednak klimat mi nie dopowiada. Był dużo gorszy niż brytyjski. Ale firma wciąż chciała ze mną współpracować. Więc zorganizowałem to z Polski.
Nie była to więc typowa ucieczka z korporacji. Nie rzuciłem papierami, nie wziąłem wszystkich swoich oszczędności i nie kupiłem food trucka, jak to robią niektórzy. To było bardziej przemyślane. Postawiłem też warunek, że będę mógł sam dobierać sobie współpracowników. Wyszkolę ich i będą pracowali tak jak ja.
Czym zajmuje się Pańska firma?
Business intelligence oraz tzw. hurtowniami danych, czyli narzędziami, które służą firmom do raportowania. Na przykład programami, które bank wykorzystuje do tego, żeby sprawdzić, ile osób zalega z ratami leasingowymi, czy też jaka jest struktura wiekowa klientów. Naszymi klientami są też telekomy, które sprawdzają, ile minut rozmów wykorzystali w miesiącu jej klienci lub ile osób zalega z opłatami.
Jesteśmy podwykonawcami mojej dawnej firmy z Irlandii – sami mielibyśmy problem z podpisaniem kontraktu z wielką korporacją. A firma z Irlandii jest bardzo znana na tamtym rynku i nie ma z tym większego kłopotu.
Ilu pracowników Pan zatrudnia?
Kiedyś pracowało u mnie piętnaście osób, teraz tylko dziesięć. Niestety, także nam COVID daje się we znaki.
Ale widać już ożywienie na rynku IT. Moim celem jest odbudowanie zespołu, a nawet jego powiększenie. Na początku roku wprowadziliśmy się do nowego biura, które teraz stoi puste, mimo że zostało świetnie wyposażone. To przywodzi mi na myśl wspomnienie początków, które miały miejsce w moim rodzinnym domu. Ja mieszkałem na górze, a na dole było biuro. Schodziłem do niego w kapciach (śmiech). Chodzenie po biurze w kapciach nadal jest naszą wizytówką.
Łatwo zarządzać ludźmi?
To dla mnie – informatyka z zacięciem analitycznym – najtrudniejsza sprawa. W ludziach jest tyle zmiennych, że trudno ich uszczęśliwić. Każdego do pracy motywuje coś innego. Uczę się tego od wielu lat i dalej uważam, że jestem na początku.
Jaką ma Pan receptę na sukces w biznesie?
Wytrwałość. To najważniejsze. Wszyscy, którzy osiągnęli sukces, konsekwentnie dążyli do celu, jaki sobie założyli i nie poddawali się z powodu błędów, które popełnili. A błędy popełnia każdy. Ja też zrobiłem ich mnóstwo, zwłaszcza jeśli chodzi o zarządzenie ludźmi. Byłem zbyt przywiązany do szczegółów i chciałem żeby ludzie robili wszystko tak, jak ja chcę. Wielu osobom to przeszkadzało. Najważniejsze, żeby te błędy dostrzegać i się uczyć.
Ale wyszedł Pan „na swoje”?
Tak – czasami żartuję, że głównym powodem mojego odejścia z korporacji było to, że nie mogłem ucinać sobie popołudniowej drzemki. Nie było to mile widziane w pracy (śmiech). Teraz we własnej firmie mogę sobie na to pozwolić.
Oczywiście jest duży koszt w postaci stresu i poczucia odpowiedzialności – nie tylko za siebie. Jeśli chodzi o pracę w korpo, to można bardzo szybko zmienić jedną firmę na inną i otworzyć nowy etap w życiu, bo ciągle dzwonią jacyś rekruterzy. A będąc właścicielem firmy już nie ma się takiej elastyczności, zwłaszcza kiedy spłaca się kredyt.
Jakie ma Pan plany?
Rozwój, o czym już wspomniałem. Chcemy z moją firmą pozyskiwać nowych klientów, żeby nie polegać tylko na tym jednym z Irlandii. Mamy już pierwsze zamówienia z polskiego rynku. Chciałbym to kontynuować. Potrzebna jest dywersyfikacja.
Dziękuję za rozmowę
Mirosław Mikulski
Dodaj komentarz