Korpotata

Prawdziwe święta mają tylko dzieci

Jeżeli spodziewaliście się artykułu migającego choinkowymi lampkami, kołysanego kolędami i pachnącego piernikiem, to możecie od razu przerzucić na następną stronę. Okres świąteczny już od dawna nie należy do moich ulubionych. Nie wiem dlaczego, ale zachwyt nad Bożym Narodzeniem maleje z każdym kolejnym rokiem. Ale w tym sezonie przelała się czara goryczy.
Nie ukrywam, że wpływ na stan mojego ducha mają z pewnością kolejne kwarantanny i nauka zdalna, z którymi mierzy się Jasiek. Nasz najnowszy rekord pomiędzy zakończoną, a kolejną kwarantanną to trzy dni. Ale to już zupełnie inna historia. Przyczyn słabnącego klimatu świątecznego upatruję też w spotęgowanym do maksimum komercyjnym ujęciu tej kwestii. I nie chodzi mi w tym przypadku wcale o to, że Boże Narodzenie to jeden z najgorętszych okresów sprzedażowych w roku. Męczy mnie raczej to, że z roku na rok przesuwa się w kalendarzu linia startowa biegu o nazwie święta.

Sygnał do startu dają sklepy już w połowie października, które obok plastikowych dyń i halloweenowych masek ustawiają na półkach mikołaje, bombki i renifery. A potem to już idzie… Z początkiem listopada galerie handlowe przybierają „świąteczne” barwy, reklamy wprowadzają „świąteczną” atmosferę w każdym domu, a miasta zaczynają promować jarmarki „świąteczne”, które startują…oczywiście w listopadzie. Nawet jeżeli rzadko oglądam telewizję lub odwiedzam galerie handlowe, potrafię zerwać się w środku nocy z krzykiem: „O rany! Zaraz święta, a ja zapomniałem o prezentach!”. A potem zerkam na telefon, który wskazuje datę: 25 listopada. W tym roku całemu świątecznemu festyniarstwu wtórują dodatkowo moi sąsiedzi, którzy równo z pierwszym grudnia odpalili w swoich mieszkaniach choinki.
To wszystko sprawia, że magia tych kilku świątecznych dni pod koniec roku rozmywa się. Choinka po tygodniu już powszednieje, pomimo tego, że do świąt zostały jeszcze trzy tygodnie. Piosenki świąteczne wychodzą już bokiem, a sam zwrot „święta” staje się po prostu jałowy. Niepowtarzalny klimat wigilii rozmywa się, bo przecież przez ostatnie tygodnie odbębniliśmy już tyle „spotkań wigilijnych”, że pierogi z kapustą i grzybami, barszczyk i makowiec, wychodzą nam bokiem.

Czy jest w takim razie szansa na uratowanie ducha świąt? (tak, wiem, że brzmi to jak hasło jednej z wielu świątecznych bajek). Wydaje mi się, że można spróbować spojrzeć na ten czas oczami dziecka. Nie twierdzę, że to łatwe zadanie, bo jako dorośli musimy na co dzień mierzyć się ze sprawami służbowymi, myśleć o prezentach, ogarnąć choinkę, zaplanować wigilię, upichcić kilka dań, posprzątać dom, a potem jeszcze go udekorować, itp. Lista zadań z pewnością jest długa.
„Za dzieciaka” to było dużo prostsze. Co prawda pomagało się rodzicom w niektórych obowiązkach, ale głowa była znacznie lżejsza. Dzięki temu można było mocniej poczuć ducha świąt i delektować się nim. Ja przynajmniej bardzo dobrze wspominam niemal wszystkie swoje święta z dzieciństwa. Pamiętam tę ekscytację przy otwieraniu prezentów, tę podniosłą atmosferę podczas składania sobie życzeń i taką ogólną życzliwość, bliskość oraz ciepło.

Dlatego moją receptą na prawdziwe przeżycie świąt jest wzniesienie się na wyżyny dziecięcego spojrzenia. Może i będzie mniej lampek na tarasie, jedno ciasto mniej na świątecznym stole lub lekki kurz pod kanapą.
A ten zaoszczędzony czas lepiej poświęcić na spacery (o ile nie jest się na kwarantannie), rozmowy, gry lub wygłupy z bliskimi… Może warto spróbować… Dobra kończę, bo muszę jeszcze umyć okna, upiec serniczek i pojechać do galerii po prezenty. Bo, jak mawia Mariusz Pudzianowski „Samo się nie zrobi”.

Piotr Krupa

Dodaj komentarz