Wywiad

Przemysław Saleta: W walce i życiu potrzebne są motywacja oraz równowaga

Mistrz świata w kick-boxingu, a także mistrz Polski, Europy i interkontynentalny w zawodowym boksie – Przemysław Saleta dzieli się z czytelnikami „Głosu Mordoru” swoim doświadczeniem w osiąganiu celów i realizacji marzeń.

Spotykamy się na Stadionie Narodowym, gdzie za chwilę rozpocznie Pan kilkugodzinne spotkanie z ludźmi, których ciekawią sposoby, jakie pozwoliły Panu osiągnąć sukces. Skąd pomysł na tego typu event?
Przemysław Saleta: Już od kilku lat organizuję podobne szkolenia, głównie wykłady motywacyjne dla firm, dla pracowników korporacji. Ponieważ był duży odzew i zainteresowanie tego rodzaju spotkaniami, powstał program Saleta Master Live – dla tych, którzy chcą czerpać wiedzę o motywacji i osiąganiu celów, z tej zarezerwowanej dla zawodowych sportowców.
Bazą jest boks, bo to moja pasja, ale schemat motywacyjny w zasadzie wszędzie jest ten sam. Event stacjonarny dodatkowo rozszerzamy o wyjazdy sportowe do Tajlandii. W ten sposób łączymy wiedzę teoretyczną, z praktyką i ze sporą dawką przyjemności.

Dlaczego Tajlandia?
Po pierwsze: dlatego że tam obecnie spędzam najwięcej czasu. Po drugie: bo to znakomite miejsce, by zwolnić, by się oderwać od ciągłego pędu. A właśnie tego dziś wiele osób potrzebuje. O tym także mówię podczas szkoleń. Jest czas na walkę i czas na życie po niej. Powtarzał mi to jeden z najwybitniejszych trenerów w historii boksu, pod okiem którego miałem szansę trenować.
Gdy wyjechałem na Florydę, by z kickboxingu przekwalifikować się na boks, przez pięć dni w tygodniu ćwiczyłem non stop. Od rana do wieczora, na maksa. Jednak gdy zbliżał się weekend, Angelo Dundee przypominał mi, że mam wyluzować. „Na ringu dawaj z siebie wszystko” – mówił. – „Ale gdy z niego schodzisz, zapomnij o walce”. Ta rada przydaje się nie tylko w sporcie. Dotyczy wszystkich innych aspektów życia.

W biznesie też coraz częściej mówi się o tzw. „work-life-balance”. Ale przecież boks to też walka. Zachęcając korpoludków do kolejnej „bójki” tylko tym razem na ringu, a nie w przestrzeniach biurowych, o taki „balance” chyba raczej trudno?
Boks to sport. To inny rodzaj walki. Maklerzy z Wall Street zaczęli się boksować po to, by wyrzucić z siebie emocje i stres, jakie towarzyszą im w pracy na giełdzie. Potem ktoś pomyślał, że fajnie by było, aby te walki białych kołnierzyków służyły jeszcze jakiemuś szczytnemu celowi i dziś już nie tylko w USA, ale i na całym świecie organizuje się tego typu pojedynki.
Sam walczyłem w Polsce na takim wydarzeniu z prezydentem Poznania. Byli też na nim przedsiębiorcy, ludzie biznesu. Osiem tygodni przygotowywali się, by wyjść na ring. Fundusze zebrane podczas tego spotkania przeznaczono na remont oddziału kardiologicznego tamtejszego szpitala.
Boks pozwala nabrać kondycji, ale oprócz tego również kształtuje charakter. Uczy wytrzymałości, pokonywania własnych słabości, powolnego, ale konsekwentnego posuwania się ku celowi. Daje ujście nadmiarowi testosteronu, ale zapewnia też porządną dawkę endorfin.

Kiedy zaczynał Pan swoją przygodę z kickboxingiem, nie istniała jeszcze moda na szkolenia motywacyjne. Nie było dostępu do internetu, coachów, psychologów sportowych. Co Pana motywowało do pracy nad sobą?
Marzenia. Po obejrzeniu „Wejścia smoka” z Brucem Lee zamarzyłem, by być jak on. Pochodzę z małej miejscowości, z Bystrzycy Kłodzkiej, nie było tam klubów sportowych, w których mógłbym trenować. Wiedziałem, że jeden z lepszych jest w Warszawie przy Politechnice, ale żeby w ogóle się tam dostać, musiałem najpierw złapać trochę kondycji i masy. Zdałem sobie sprawę, że czeka mnie wiele pracy nad sobą, aby spełnić marzenie i być jak Lee. Byłem dość cherlawy. Przy 186 cm wzrostu ważyłem 62 kg. Ponieważ to nie był czas, kiedy na każdym rogu stoi dobrze wyposażona siłownia czy fitness club, ciężarki robiłem sobie z jakichś betonowych klocków.
Po kilku miesiącach, gdy podjąłem studia na SGPiS (dziś SGH) i zapisałem się do SKK Politechnika Warszawska, okazało się, że jestem jednym z lepiej przygotowanych zawodników. Dopiero parę lat później, gdy wyjechałem do Stanów, poznałem dodatkowo techniki automotywacji i wizualizacji.

To naprawdę działa?
Działa. Na ringu o zwycięstwie czy przegranej często decydują ułamki sekund. Jeśli wcześniej wyobrazisz sobie różne możliwe sytuacje, przeanalizujesz je oraz swoją na nie reakcję, to niejako zapisujesz pewien scenariusz w mózgu. Później, gdy walczysz i nie masz czasu na rozważanie strategii, reagujesz jakby automatycznie, według wcześniej wykreowanego planu. Wizualizacja tworzy nowe połączenia synaptyczne, nowe ścieżki w umyśle. To pomaga osiąganiu celów.

A gdy ten cel mimo wszystko się oddala, gdy zdarzają się upadki? Jak Pan sobie radzi z porażkami?
Jeśli przeciwnik mnie nie znokautował, to znaczy że mogę jeszcze walczyć. Upadki w sporcie, zwłaszcza zawodowym, to chleb powszedni. Jeśli nie umiesz się z nimi pogodzić i szybko po nich powstawać, to nie masz szans czegokolwiek w tym fachu osiągnąć.
Dla mnie nie tyle trudne są upadki, co raczej stan zawieszenia, niepewności. Pamiętam, jak po przyjeździe na Florydę, gdy postanowiłem zmienić dyscyplinę sportową i zostać bokserem, po wielu treningach przegrałem swoją czwartą walkę. Naszły mnie wtedy wątpliwości czy ta zmiana to dobry wybór, jednak zamiast nad tym deliberować, wziąłem się po prostu do pracy. Postanowiłem zrobić sobie test. Za dwa miesiące czekała mnie kolejna walka. Uznałem, że najlepszą odpowiedzią, tym, co rozwieje moje wątpliwości, pozwoli podjąć decyzję, w którą iść stronę, będzie wygrana lub przegrana.

Wygrał Pan.
Wygrałem.

A stres, strach przed porażką, blamażem? Jak pan sobie z tym radzi? Bo przecież każda walka zapewne rodzi takie obawy?
Oczywiście, że jest stres – trudno, żeby nie było. Wychodzisz na ring, patrzą na ciebie setki czy tysiące ludzi, a przed telewizorami setki tysięcy. Oni wszyscy oczekują, że ich nie zawiedziesz. Jasne, że się stresujesz, choć z czasem, po latach przygotowań do zawodów, uczysz się oswajać stres. To „oswojenie” najlepiej wyjaśnić w sposób, w jaki ujął to Mike Tyson: chodzi o to, by stres cię motywował, a nie paraliżował. Można nauczyć się go kontrolować, można – i nawet trzeba – nauczyć się też dystansować od siebie i od tego, co się robi. Wtedy stres jest mniejszy.

Często powtarza Pan, że dzięki temu, że boks jest Pana pasją, nie przepracował Pan zawodowo ani jednego dnia w swoim życiu. Bo gdy się kocha to, co się robi, wówczas nie czuje się, że to praca. Jak można kochać coś, co codziennie naraża człowieka na ból?
Cierpienie uszlachetnia (śmiech). Ból to koszt, ale bilans zysków wychodzi mocno na plus, bo boks daje mi także mnóstwo satysfakcji. Owszem, zmusza do tego, by nieustannie przekraczać swoją strefę komfortu, ale uważam, że bez tego, jak i bez ryzyka, niewiele da się osiągnąć. Przecież nie wszystko, co trzeba zrobić, by osiągnąć cel, sprawia przyjemność, ale gdy trzeba, wtedy to robisz.

Jeśli Pan lubi ryzyko, może zatem gra na giełdzie?
Nie, to nie dla mnie. Ja nawet w lotka nie gram. Lubię ryzyko, ale takie, na które mam wpływ, kiedy wygrana lub przegrana w jakimś stopniu zależą ode mnie.

Patrząc na Pana życiorys, już nie ryzykiem, ale – jak dla mnie – czystym szaleństwem był powrót do boksu po oddaniu nerki.
To był trudny moment. Po transplantacji pojawiły się komplikacje. Faktycznie, opuszczałem szpital w fatalnej kondycji. W ciągu dwóch tygodni schudłem 17 kg. Ale wtedy także postawiłem sobie cel – wrócić do formy i to szybko. Staram się patrzeć na problemy jak na wyzwania, może dlatego raczej mnie one nie załamują, a wręcz przeciwnie: dodają sił.

Sądzi Pan, że ludzie na co dzień siedzący za biurkiem mogą dzięki zaangażowaniu się w sport zyskać podobną równowagę i dystans do życiowych problemów, do tych, które ma Pan?
Myślę, że można tego dokonać nie tylko dzięki sportowi. W sporcie jest łatwiej, bo osiąga się konkretne cele, stosując określone narzędzia i metody. W życiu jest nieco inaczej. Trzeba podejmować różne decyzje, nie zawsze wiadomo czy obrane metody okażą się skuteczne, jest znacznie więcej opcji, niż tylko wygrać lub przegrać. Niemniej sądzę, że każdemu zależy na tym, by być szczęśliwym. A – moim zdaniem – człowiek czuje się szczęśliwy, jeśli się w czymś realizuje i jeśli osiąga w tym czymś sukcesy na swoją własną miarę. Czy zatem będzie to boks, czy cokolwiek innego, najważniejsze, by dawało nam poczucie spełnienia.

 

Izabela Marczak

Dodaj komentarz