Uciekinier z Mordoru

Przypinki potrzebne na ASAP!

Rzucił pracę w korpo, by robić… przypinki na agrafkach. Wszyscy go pytają: „A z tego w ogóle da się wyżyć?”.

Oczywiście ja też zapytam: da się?
Mateusz Kasjaniuk: Gdy słyszę to pytanie, przypomina mi się mój znajomy, który od lat utrzymuje się z wytwarzania patyczków do lodów. Jego też ciągle o to pytają. Bo przecież lody to produkt sezonowy, jak się z tego da żyć? Ale po sezonie mój znajomy zasila patyczkami gabinety lekarskie, żeby lekarze mogli za ich pomocą zaglądać ludziom do gardeł albo znajduje inne branże, w których patyczki mogą mieć zastosowanie.
Powiem tak: dobry biznes nie bierze się z dobrego pomysłu tylko z dobrej jego realizacji. Jak ktoś ma smykałkę biznesową i robi coś dobrze, to nawet jak na dany produkt nie ma w danym momencie popytu, bo np. ludzie nie czują, że dana rzecz jest im potrzebna, to on tę potrzebę stworzy i znajdzie źródło zbytu.

A skąd u Pana wziął się pomysł na przypinkowy biznes?
Głównie z działalności w harcerstwie, kiedy to – jako organizator rozmaitych imprez – zamawiałem przypinki w kilku firmach. Pewnego razu zdarzyło mi się osobiście odbierać je od producenta. Pojechałem do niego i ze zdziwieniem odkryłem, że facet robi to wszystko u siebie w domu, na ławie, za pomocą jakiejś małej maszynki. Studiowałem wówczas w Warszawie, ale chyba właśnie wtedy zaświtało mi w głowie, że to fajny sposób na biznes. Bo nie jesteś uwiązany do miejsca. W każdej chwili możesz spakować cały interes i przenieść się, gdzie cię oczy poniosą i robić to samo.

Dlaczego to takie ważne?
Chodzi o brak uwiązania, poczucie wolności, możliwość ruchu. To chyba gdzieś we mnie tkwiło. Nie wiem. Dusza leśnika? Zanim znalazłem się na strasznie nudnych studiach biotechnologicznych, skończyłem Technikum Leśne w Białowieży. Studia po dwóch latach rzuciłem i jedyny ich plus jest taki, że poznałem na nich dziewczynę, która dziś jest moją żoną. Później skończyłem zarządzanie, w międzyczasie zacząłem pracę jako handlowiec w korporacji, ale wciąż marzyłem o czymś swoim. Po trzech latach pracy w warszawskim Mordorze (choć wtedy jeszcze taka nazwa zagłębia biurowego przy Domaniewskiej nie funkcjonowała), doczekałem się w końcu zatrudnienia na pełen etat. Po dwóch miesiącach zrezygnowałem.

Co się stało?
Chyba nic szczególnego. Po prostu dojrzałem do decyzji o własnym biznesie. A może te parę lat spędzonych w Warszawie, to było dla mnie za dużo?
Pochodzę z Podlasia. Z Siemiatycz, gdzie mieszkałem, do Białowieży, gdzie było moje technikum, jest 80 km. Samochodem tę trasę można pokonać w godzinę, choć raczej nikomu nie przychodzi do głowy, by codziennie drałować tyle kilometrów i tracić tyle czasu. Tymczasem w Warszawie dojazd autobusem 172 z Sadyby, gdzie wynajmowałem swoje pierwsze mieszkanie, na uczelnię, która mieściła się na Ochocie, zajmował mi 45 minut w jedną stronę. Wielu ludziom wydawało się to normalne. Mnie to mierziło. Zaczęliśmy z żoną (wtedy jeszcze narzeczoną) powoli odsuwać się od stolicy. Pierwszym krokiem była przeprowadzka do podwarszawskiego Rembertowa.

Ulga?
Namiastka normalności (śmiech). Sklep mięsny, rybny, pasmanteria, zegarmistrz i wiele innych dóbr oraz usług dostępnych w jednym miejscu, na zaledwie stu metrach kwadratowych. W Warszawie, żeby się dostać do pasmanterii musieliśmy wsiąść w metro, przejechać kilka stacji i dopiero byliśmy u celu. Zakupy spożywcze to też wyprawa – do centrum handlowego. Męczyło nas to, chcieliśmy uciekać.

Firmę założył Pan w roku 2008. Kiedy udało się Panu uciec daleko od stolicy?
W roku 2013, czyli w sumie po 10 latach w wielkim mieście. Przez kilka lat „ratowaliśmy się” Rembertowem. Ja prowadziłem firmę w domu, żona pracowała naukowo w laboratorium. Cały czas jednak rozmyślaliśmy o tym, gdzie można by się przenieść.
W końcu zrobiłem analizę SWOT (śmiech) i padło na Szczytno. Mieszkamy tu od 4 lat. Jak się przeprowadzaliśmy, mówiliśmy sobie: „O, to tylko 40 km od Olsztyna, będziemy tam sobie jeździć na weekendy”. Jak na razie byliśmy w Olsztynie ze dwa razy. Zupełnie nie ciągnie nas do miasta, przeciwnie. Kupiliśmy 2 ha ziemi położone 10 km od Szczytna. Wieś. W pobliżu tereny Natura 2000 i Puszcza Napiwodzko-Ramucka. Budujemy tu dom. Trawę strzygą nam owce staropruskiej rasy skudde. Witamy tu wschody słońca w towarzystwie saren, żurawi i łosi. W tamtym roku zasadziłem na działce 500 dębów. Na razie postawiliśmy 40 metrowy domek holenderski, w którym spędzamy czas latem. W porównaniu z 18 metrami w Warszawie, to pełen wypas. Osiem lat temu zrezygnowaliśmy z telewizora. Życie staje się coraz fajniejsze.

A co z Pana biznesem?
Kiedy zaczynałem w Polsce działało może 10 firm, które zajmowały się przypinkami. Dziś konkurencja jest znacznie większa, ale nadal nie narzekam. Z czasem zrozumiałem, że nie warto lokalizować firmy w domu, więc po przeprowadzce do Szczytna wynająłem osobny lokal. Teraz prowadzimy biznes przypinkowy wspólnie z żoną.

Dlaczego dom nie jest dobrym pomysłem na lokalizację biznesu?
Bo gdy firma jest poza domem, łatwiej oddzielić życie zawodowe od prywatnego. Łatwiej postawić granice. Przez kilka lat wyglądało to tak, że żona rano jechała do swojej pracy w laboratorium, a ja wychodziłem do drugiego pokoju, by robić przypinki. Trudno to nazwać higieną zawodową. Dziś, gdy mam już kilku pracowników, kilka większych maszyn i magazyn, osobny lokal wydaje się wręcz niezbędny.

Doświadczenie z korporacji pomogło Panu w rozwijaniu i prowadzeniu własnej firmy?
Ludzie niekiedy się dziwią, że mimo iż prowadzę małą firmę, wprowadzam procedury jak w korporacji. Ale w każdym biznesie, żeby wszystko sprawnie działało, potrzebne są jakieś procedury, jakaś standaryzacja. Każę więc sobie przesyłać maile z zamówieniami, tworzyć katalogi, są pewne standardy pakowania towarów, manuale dotyczące obsługi maszyn, itp.
Ale mimo że wcześniej pracowałem w korporacji, i tak np. muszę się czasem uczyć współczesnej korporacyjnej nowomowy. Klient żąda ode mnie proofa albo pisze, że przypinki potrzebne na ASAP. Muszę czasem dopytać, co znaczy dla niego ASAP. I słyszę: „No, na następny piątek”. A gdy oznajmiam, że mogą być gotowe nawet na jutro, dostaję pełne niedowierzania i ulgi zwrotne: „Uff”.

Jestem z tego pokolenia, dla którego przypinki były towarem deficytowym. Trudno je było zdobyć. A zwykle chodziło o te związane z jakimiś zespołami muzycznymi. Moje pierwsze pytanie do Pana, o to czy da się z tego wyżyć, wzięło się stąd, że nie wiem, komu taki gadżet może być dziś potrzebny?
Mój pierwszy kontakt z przypinkami miałem w podstawówce i wtedy faktycznie najpopularniejsze były te z zespołami rockowymi lub metalowymi. Wielkiego wyboru nie było. Kupowało się to, co się trafiło, później ewentualnie można było się z kimś wymienić. Nie było wtedy mowy o przypinkach na zamówienie, chociaż ktoś, gdzieś je produkował, ale to były wczesne lata 90. – internet w Polsce dopiero raczkował.
Dziś ludzie zamawiają przypinki na różnego rodzaju okazje. Na imprezy firmowe, szkolne, klubowe, muzyczne, urodziny, jubileusze, na śluby, przyjęcia, studniówki, wieczory panieńskie. Mam zamówienia z kraju i z zagranicy, od osób prywatnych, szkół, samorządów, partii politycznych, fundacji, stowarzyszeń, małych firm i globalnych koncernów. Ci, którzy jeszcze nie zamówili żadnych przypinek, po prostu nie wiedzą, że ich potrzebują (śmiech).

To na jakie okazje jeszcze nie zdarzyło się Panu ich robić?
Na pogrzeb. I kompletnie tego nie rozumiem. Myślę więc, że będę pionierem w tej kwestii. Na moim pogrzebie wszyscy żałobnicy dostaną przypinkę lub magnes na lodówkę z moim zdjęciem i napisem: przypinka.pl – przypinki na każdą okazję! (śmiech).

Izabela Marczak

dav

Dodaj komentarz