Gdy przywołuję w głowie swoje lata szkolne, od razu pojawia się myśl „kiedyś to było…”. Ostatnio często wracam do tych czasów, ponieważ u nas na tzw. tapecie jest teraz temat: jak się uczyć?
Moje dziecko nie umie się uczyć. Pierwsze lata podstawówki załatwiała rozwiniętym zmysłem słuchu – co usłyszy, to zapamięta. Czyli idealny uczeń na modłę stylu nauczania w Polsce. Jednak ten system gorzej działa w starszych klasach, ponieważ materiału jest więcej, więcej przedmiotów, każdy nauczyciel ma inny styl i czego innego oczekuje.
Natomiast katastrofa zaczyna się w liceum. Tam od ucznia wymaga się już więcej i jego przeświadczenie podstawówkowe, że jest super i idzie mu łatwo, spada do zera. Bo jak to jest, że to co robiłam przez całe życie, teraz już nie działa? Wiem to z autopsji i z obserwacji innych dzieci w mojej rodzinie. Genów nie wydłubiesz.
Tak więc teraz tematem przewodnim jest u nas systematyczność i nauka nauki. Musze powiedzieć, że na tym polu przeżyłam spore zaskoczenie. Choć właściwie nie wiem czemu. A może wiem? Cały czas bowiem mam w głowie idealistyczną wizję świata, której jednym z elementów jest przeświadczenie, że każdy wykonuje swoją pracę najlepiej jak potrafi. I niezmiennie, od ponad czterdziestu lat mnie zadziwia, że ludzie jednak tak nie robią.
Zatem moje zaskoczenie polegało na tym, że w szkole nie uczą jak się uczyć. Nie wiem dlaczego myślałam, że jednak uczą, bo przecież nawet za naszych czasów tak nie było. Nie wiem kompletnie jak ja się uczyłam, wszystkie wspomnienia z tego okresu zlała fala nie pamięci. Więc wnioskuję, że mi także pomagała pamięć słuchowa.
Teraz czytam różne książki i dokształcam się z tego zagadnienia. Najgorzej – jak się okazuje – że dziecko ma inny styl uczenia się i tego, co się sprawdzało u mnie, ona nie ogrania. A tego, co ona lubi, nie ogarniam ja.
Przykładowo: jest taka nauka poprzez skojarzenia. Czyli jeśli np. chcesz zapamiętać odmianę przez przypadki, mówisz: „mama dała córce bułkę nasmarowaną masłem wiejskim”. Albo rymowanka na angielski: „pan, pani i pies ciągną za sobą s”. Co do angielskiego, jeszcze jakoś to mi się przyjęło, ale to zdanie dla przypadków jest dla mnie kompletnie nie do zapamiętania. Szybciej nauczę się odmiany po kolei, niż wpadnę na to, gdy zacznę zastanawiać się, jakie to pierwsze litery są w wyrazach tego zdania i co do diaska „dała” ma wspólnego z dopełniaczem? Przecież to nawet nie jest logiczne – dopełniacz odpowiada na pytania: kogo, czego np. nie ma. Więc jak? Kogo, czego dała? Nijak mi się to w głowie nie skleja. Natomiast moje dziecko łapie takie coś w trzy sekundy. Ja nie wiem, co się tam jej w głowie dzieje i jak jej zwoje neuronowe dochodzą do takich wniosków, ale działa.
I w tym przypadku nadajemy na zupełnie innych falach, a ja mam ją nauczyć się uczyć. Aby docelowo sama umiała to robić, bo ja jestem leniwa matka i wolę zasiewać ziarna już teraz, żeby od siódmej klasy wzwyż kwestia nauki była na jej barkach. Mam jeszcze na to dwa lata, uff może jakoś to przeżyję. Pociesza mnie myśl, że później będzie lżej. A może i nie? Znowu naiwność…
Dorota Dabińska-Frydrych

Dodaj komentarz