Nasz lunch wypada w środku typowego tygodnia Bransona. Ten rozpoczął się spotkaniem w Montrealu z członkami jego fundacji dobroczynnej Virgin Unite, po którym poleciał do Toronto, żeby inaugurować Virgin Mobile – program szkoleniowy dla bezdomnych Kanadyjczyków. Teraz jest w Nowym Jorku, aby wziąć udział w konferencji prasowej Global Commission on Drug Policy – grupy, w której skład wchodzi dziewięciu byłych światowych przywódców opowiadających się za dekryminalizacją narkotyków. Następnie wyruszy do Waszyngtonu, po czym uda się do „wirówki” niedaleko Filadelfii, aby przygotować swoje ciało do wyzwań długo oczekiwanego suborbitalnego lotu kosmicznego na pokładzie statku linii Virgin Galactic. W przerwach znajdzie czas na zarządzanie swoją eklektyczną kolekcją samolotów, linii kolejowych, siłowni, firm z branży telefonii komórkowej, radiostacji, festiwali muzycznych i banków – które wygenerowały fortunę ocenianą przez „Forbesa” na pięć miliardów dolarów.
– Kurczak czy wołowina? – standardowe pytanie wymyka mi się niechcący, gdy sir Richard Branson wertuje swoje menu. Nie podnosząc wzroku, ten filantrop, przedsiębiorca i poszukiwacz przygód, odpowiada, że dziewięć miesięcy temu przestał jeść wołowinę, przeczytawszy, jakie szkody hodowla bydła wyrządza lasom deszczowym.
– Okazało się, że zupełnie nie brakuje mi mięsa – mówi.
Porzucam myśl o befsztyku tatarskim i zaczynam szukać czegoś, co mogłoby pogodzić mój głód z sumieniem mojego rozmówcy. Słoneczna restauracja Locanda Verde prowadzona przez szefa Andrew Carmelliniego w Greenwich Hotel należącym do Roberta De Niro jest jednym z tych nowojorskich lokali w dzielnicy TriBeCa, które tętnią życiem nawet pięć lat po otwarciu. Kiedy Branson idzie do stolika, zaczepia go Heidi Klum, modelka i jurorka telewizyjnych programów modowych.
Branson nie był tu wcześniej – wybór restauracji złożył na moje barki. Jak na człowieka o reputacji sybaryty czerpanie przyjemności z jedzenia znajduje się na dalekim miejscu na liście jego priorytetów.
– Mam szczęście mieć wspaniałą żonę, która jest znakomitą kucharką, ale zjem wszystko, co mi podadzą – dodaje uprzejmie.
Kiedy zjawia się kelner, Branson wybiera makaron casarecce z kalafiorem, rodzynkami i serem ricotta, a na danie główne kurczaka z czosnkiem ze szpinakiem i pieczonymi ziemniakami. Pamiętam o lasach deszczowych i postanawiam wybrać na przystawkę marynowaną sałatkę, a później mój wzrok zatrzymuje się na halibucie. W 2011 roku, po dołączeniu do Ocean Elders (grupy, do której należą królowa Noor – emerytowana królowa Jordanii, znana z działalności charytatywnej – i Ted Turner), Branson dodał ratowanie oceanów do swojej listy rzeczy do zrobienia.
– Mogę zamówić halibuta? – pytam.
– Myślę, że halibut jest okej – przytakuje.
Zamiast wina prosi o wodę z plasterkiem pomarańczy. Ja zamawiam gazowaną, bez zastanowienia się nad wpływem butelkowanej wody gazowanej na środowisko.
W relacjach osobistych Branson wydaje się nieśmiały jak na showmana. Ledwie nawiązał ze mną kontakt wzrokowy spod grzywki swoich srebrnozłocistych włosów. Ubrany w czarną marynarkę, z dwoma rozpiętymi guzikami koszuli i mankietami rozpiętymi na nadgarstkach, bawi się piórem, gdy opowiada o swojej następnej przygodzie.
Zaliczył już swoją część przyprawiających o mdłości wyczynów w balonach z gorącym powietrzem, szybkich łodziach motorowych i tym podobnych pojazdach. Jako sześćdziesięcioczterolatek wie jednak, że wyruszenie w przestrzeń kosmiczną postawi jego ciało przed innymi wyzwaniami.
– W ciągu ośmiu sekund przyspiesza się od zera do pięciu tysięcy sześciuset kilometrów na godzinę – mówi. – Gdy siła grawitacji wzrasta cztery i pół razy, człowiek odczuwa to całym ciałem.
Jego doświadczenie „efektu spojrzenia”, czyli kosmicznej euforii na widok Ziemi oglądanej z oddali, o którym marzył, zostało opóźnione o około siedem lat, ale mój rozmówca przypuszcza, że w marcu przyszłego roku zostaną razem z dwudziestodziewięcioletnim synem Samem wyniesieni z „portu kosmicznego” w Nowym Meksyku.
Branson bierze udział w kosmicznym wyścigu z Elonem Muskiem i jego Teslą oraz Larrym Page’em z Google’a – miliarderami i jego przyjaciółmi (Branson pełnił obowiązki gospodarza podczas wesela Page’a na swojej wyspie Necker w archipelagu Wysp Dziewiczych). O rakietach marzy od czasu obejrzenia pierwszego lądowania na Księżycu w 1969 roku, ale podkreśla, że ta rywalizacja jest czymś więcej niż szalonym kaprysem bogaczy.
– Korporacja kosmiczna będzie naszą firmą flagową – mówi. – Staniemy się jedynym prywatnym przedsiębiorstwem na świecie, które będzie wysyłać ludzi w kosmos, co w ciągu kilku miesięcy wywoła efekt halo we wszystkich firmach Virgin.
Jego przedsiębiorstwa mają szeroki zakres działalności: od przelotów balonem przez oczyszczalnie wody po banki krwi pępowinowej.
Pytam Bransona, cechującego się z pozoru niewyczerpanym entuzjazmem, co mu odbiera energię. Przyznaje, że nie potrafi mówić „nie”.
– Czasami myślę, że to z powodu braku akademickiego wykształcenia. Uczymy się biznesu kolejowego, biznesu telefonii komórkowej, biznesu kosmicznego – mówi – i jeszcze więcej w naszym świecie not-for-profit.
Odrzuca pomysły jedynie wówczas: –…jeśli nie zmienią ludzkiego życia, nie są interesujące lub wywołałyby uczucie dyskomfortu, gdyby je zrealizować – wyjaśnia, skubiąc focaccię. Dlatego nie będzie na przykład skrętów z marihuaną marki Virgin, chociaż jedną z jego misji jest wpływanie na rządy, aby położyły kres trwającej od pięćdziesięciu lat, bezskutecznej wojnie z narkotykami.
– Powiem to jako biznesmen: gdyby któraś z moich firm nie działała przez pięćdziesiąt lat, zamknąłbym ją czterdzieści dziewięć lat temu – oświadcza emfazą.
Pojawiają się nasze przystawki: przed Bransonem parujący talerz makaronu, a przede mną głęboki talerz z sałatką z buraków, pokrojonych w plastry w jaskrawe prążki o fioletowej i żółtej barwie oraz ziemistym smaku. Branson nabija na widelec kawałek kalafiora i oznajmia, że jest przepyszny.
Minęło trzydzieści lat, odkąd przeszedł od prowadzenia niezależnej wytwórni płytowej do konkurowania z British Airways, ale ostatnie plany Virgin znów przeniosą go do branży, o której niewiele wie, ale sądzi, iż zdoła ją poprawić.
Buduje obecnie dwa „bardzo duże” statki wycieczkowe, aby zobaczyć, czy zdołają skusić „takich ludzi jak on, który nigdy nie płynął wycieczkowcem”. Wygląda, jakby się nie przejmował, że zabiera się do biznesu, o którym nie ma zielonego pojęcia.
–Kluczem do zarządzania firmą jest bycie dobrym słuchaczem.
W turystycznych wycieczkowcach widzi branżę, która była źle zarządzana, tak jak linie lotnicze w latach osiemdziesiątych XX wieku. Mówię, że pamiętam, jaką zabawą były moje pierwsze loty Virgin Atlantic z tanimi biletami, żartującymi stewardesami i darmowymi lodami. Podczas jednego z takich rejsów poznałem przyszłą żonę. Czy w czasach po 11 września, z plastikowymi nożami i wysokimi cenami biletów, Virgin Atlantic nie utraciły jednak tego, co je wyróżniało?
– Stale mnie to denerwuje – odpowiada w zamyśleniu Branson. Utrzymuje, że jakość usług nie pogorszyła się od czasu, kiedy linia Virgin miała tylko jeden samolot, ale zgadza się, że: –…inne linie lotnicze zrobiły wszystko, żeby nas dogonić.
Virgin Atlantic czekała pięć lat na dostarczenie nowej floty, mówi, ale w tych dniach polecieli swoim pierwszym boeingiem 787.
– To zmieni sposób, w jaki jesteśmy postrzegani.
Linie lotnicze, mimo rekordowych wyników finansowych tej branży od czasów braci Wright, nigdy nie były najbardziej zyskownym elementem grupy Bransona. W ostatnim roku obniżyły stratę o połowę – do pięćdziesięciu jeden milionów funtów – a w tym roku zdaniem zarządu powinny przynieść zysk. Twarde dane na temat sieci efektywnych podatkowo firm z holdingu zawsze były wątpliwe, ale Branson utrzymuje, że Virgin Group „ma najsilniejszą pozycję w całej swojej historii”. Są „bogaci w gotówkę, nie biorą kredytów”.
Grupa wypracowała również model biznesowy, który pozwala zarządzać gotówką ostrożniej niż własną marką. Obecnie Delta Air Lines jest właścicielem 49 procent Virgin Atlantic, a Branson spieniężył część swoich udziałów w firmie telekomunikacyjnej Virgin Media.
Wiele jego interesów jest pod kontrolą innych inwestorów, a Virgin pobiera jedynie opłaty licencyjne za wykorzystanie jej nazwy.
To model, który pozwala Bransonowi na pozornie ekstrawagancką dywersyfikację przy jednoczesnym ograniczeniu ryzyka. Dwa wycieczkowce będą kosztować dwa miliardy funtów.
– Ale wprowadzimy zewnętrznych wspólników – podkreśla Branson. Virgin podaje, że jej „globalne przychody z marki” wyniosły piętnaście miliardów funtów w 2021 roku, ale nigdy nie jest do końca jasne, jaka część całkowitych przepływów wraca do Virgin.
W nadchodzących miesiącach finanse Virgin ulegną wzmocnieniu poprzez notowania giełdowe jej dwóch firm. Virgin Money (firma świadcząca usługi finansowe, zlokalizowana w Wielkiej Brytanii) planowo urośnie o sto pięćdziesiąt milionów funtów dzięki londyńskiej emisji akcji, a Virgin America (tania linia lotnicza z siedzibą w Stanach Zjednoczonych, w której Virgin ma 22 procent udziałów) planuje przeprowadzić w Nowym Jorku ofertę publiczną akcji i wejść na nowojorską giełdę. Mówi się o wycenie na poziomie miliarda dolarów, ale Branson nauczył się nie komentować takich doniesień.
Chociaż Branson wydaje się obecny we wszystkich działaniach marketingowych firm pod marką Virgin, poświęca mniej czasu biznesowi niż działalności filantropijnej i osobistej. Odsuwa w połowie skonsumowaną przystawkę i wyjaśnia, że sztuczka polega na delegowaniu znacznie większej liczby zadań niż tylko wybór restauracji.
– Nauczyłem się sztuki delegowania jako dwudziestolatek. Dzięki temu mogę żyć – dodaje.
Życie Bransona, czyli dom na jego karaibskiej wysepce, kitesurfing i podejmowanie kolejnych prób bicia rekordów świata (obecnie ma na swoim koncie cztery, m.in. jest najstarszą osobą, która przepłynęła na kitesurfingu kanał La Manche), jest ważnym elementem jego beztroskiej marki.
We wrześniu oznajmił pracownikom, że mogą wziąć tyle rocznego urlopu, ile zechcą – pod warunkiem że „nabiorą absolutnej pewności, że oni i ich zespół są na bieżąco z każdym projektem”. Branson mówi, że od lat robi sobie dłuższe wakacje, przeznacza na interesy od dwóch do trzech godzin dziennie i deleguje tyle zadań, aby „mieć czas na wychowywanie dzieci”.
Właśnie zakończył budowę nowego domu na wyspie Necker dla swoich dzieci: Sama i Holly. One same spodziewają się własnego potomstwa (w przypadku Holly – bliźniaków) i odgrywają coraz większą rolę w działalności dobroczynnej Bransona, jego przygodach i firmie.
– Chcą się sprawdzić – mówi i zwraca uwagę na medyczne wykształcenie Holly oraz wytwórnię filmową Sama. Oboje mówią otwarcie, że pewnego dnia, za przykładem ojca, zajmą się biznesem. – Myślę, że firmy zyskują na posiadaniu twarzy, szczególnie firmy rodzinne, a Sam i Holly to twarze młodsze od mojej.
Minęło już czterdzieści sześć lat, od czasu gdy siedemnastoletni Branson założył swoją pierwszą firmę: pismo młodzieżowe „Student”.
– To długi czas, ale mam nadzieję na dwadzieścia kolejnych lat… Urywa w pół zdania, czym daje do zrozumienia, że sukcesja nie nastąpi szybko. Pragnie, żeby Virgin, tak jak Apple, stała się szanowaną globalną marką, która – miejmy nadzieję – przeżyje swojego założyciela.
Bez odpowiedzi pozostaje pytanie, czy dzieci zdołają utrzymać tak zróżnicowaną grupę jak Virgin, w której postać założyciela odgrywa doniosłą rolę w każdej sferze działalności i utrzymuje razem rozproszone aktywa siłą swojej osobowości. Jakby na sygnał Branson mówi, że musi mnie na chwilę opuścić.
Pod jego nieobecność jeden z jego pracowników informuje mnie, że pozostało nam dziesięć minut. Szef ma zaplanowane następne spotkanie.
Rozmawiamy od godziny, ale ani śladu naszego głównego dania. Zaniepokojony wołam kelnera i proszę o nasze potrawy i rachunek. Ten blednie i pędzi do kuchni.
Chociaż Branson jest prawdopodobnie najbardziej popularnym brytyjskim biznesmenem, pytam go o wrogie artykuły w prasie, zarzucające mu ucieczkę do raju podatkowego na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych. W ubiegłym roku sprzedał swój dom w Oxfordshire, aby przenieść się na stałe na Karaiby. Broni tej decyzji i podkreśla, że to jego osobiste sprawy.
– Jeśli ktoś przypłynie na Necker, zrozumie, że to piękne miejsce do życia – mówi. – Jeśli rząd uważa, że należy zmienić reguły, niech je zmieni.
Zegar tyka, ale nasze dania główne w końcu przybywają: lśniący kawał żółtego halibuta dla mnie i ogromny kawał kurczaka w chrupiącej skórce dla mojego gościa.
– Nienawidzę tych amerykańskich porcji – jęczy.
Nabieram na widelec purée z ziemniaków posypane koprem włoskim i uświadamiam sobie, że ten wytrawny handlowiec jakoś nie wspomniał o swojej nowej książce, będącej dla mnie idealnym pretekstem do przeprowadzenia wywiadu. Pytam go, dlaczego napisał The Virgin Way, swoją siódmą książkę.
– Gdybyś miał dobre życie, myślę, że pewnie chciałbyś, aby przyszłe pokolenia skorzystały z tego, czego się nauczyłeś – mówi.
Dyslektyczny Branson przyznaje, że nigdy nie czytał poradników o zarządzaniu.
– Nadal uważam, że najlepszym sposobem jest zabranie się do roboty zamiast czytania książek – ciągnie, choć ta wypowiedź może nie wpłynąć dobrze na sprzedaż jego nowej pozycji.
Virgin Books to kolejna z ponad pięćdziesięciu firm wymienionych na internetowej stronie Virgin, więc zastanawiam się, czy w tej książce nie przydałby się rozdział o usuwaniu zbędnego balastu.
– Nie jestem szczególnie dobry w usuwaniu obumarłych gałęzi – przyznaje, czym przeczy swojemu wcześniejszemu komentarzowi o tym, jak zakończyłby wojnę z narkotykami.
Podaje przykład Virgin Megastores jako jednej z firm, z którą zbyt długo się ceregieli. Z drugiej strony kilka głośnych przedsięwzięć Virgin, takich jak Virgin Brides czy Virgin Cola, zostało po cichu uśpionych, gdy nie wypaliły. Ostatnio zamknął Little Red – brytyjską linię lotniczą obsługującą krótkie połączenia.
Branson opisuje porażkę jako element bycia „prawdziwym przedsiębiorcą” i podkreśla, że niepowodzenie nie rujnuje marki, „pod warunkiem że zapłaci się rachunki”. Po niemal pięciu dekadach nie odczuwa pragnienia, by zacząć wszystko od początku. Dlatego nawet na pozór śmiałe przedsięwzięcia finansuje się w sposób bezpieczny dla firmy. Na przykład Virgin zainwestowała około pięciuset milionów w Virgin Galactic, ale 30 procent finansowania pochodziło z Emiratów Arabskich.
Zjadłem do końca moją rybę, ale amerykańska porcja kurczaka okazała się dla Bransona zbyt duża. – Nie chcę, żeby się zmarnowało – mówi kelnerowi i prosi, żeby zapakował mu jedzenie na wynos. Chociaż przedłużyliśmy spotkanie o pół godziny, nie wygląda, jakby śpieszył się z odejściem, a kiedy proponują nam herbatę lub kawę, wybiera herbatę English Breakfast (którą kelner podaje na koszt firmy, bo już zapłaciłem rachunek).
– Kiedy piję zbyt dużo kawy, nie podobam się samemu sobie – wyjaśnia.
Bardzo szybko pojawiają się jednak jego współpracownicy, którzy zdecydowali, że następne spotkanie nie może czekać tak długo. Proponuję im jedzenie, ale obaj ruszają za Bransonem, więc nie mają okazji zjeść. Mój gość wstaje od stołu, nie dopiwszy herbaty. Żegna mnie skinieniem dłoni, uśmiechem i resztkami lunchu miliardera.
Rozmawiał
Andrew Edgecliffe-Johnson
Wywiad ukazał się w książce „Lunch z liderami. Drugie danie. 51 nowych spotkań z tymi, którzy zmieniają bieg historii” wydawnictwa Znak Literanova.
Dodaj komentarz