Uciekinier z Mordoru

Rowerowy freak

Mówi o sobie „uciekinier ewolucyjny”, bo od pracy na etacie odchodził etapami. Do kolejnych decyzji „wolnościowych” dorastał. Równolegle z ewolucją zawodową rozwijała się jego rowerowa pasja do wyścigów długodystansowych. Dziś korporacje są klientami Remigiusza Siudzińskiego, a jego sportowe sukcesy motywują ich pracowników do osiągania celów.

Jak wyglądała Pana ewolucja od etatowego pracownika do freelancera?
Remigiusz Siudziński: Na etacie pracowałem przez wiele lat. Nie jestem typem skoczka, więc nie zmieniałem często firmy. Ale zauważyłem, że pracując w ten sposób, wypalam się. Więc współpracę z kolejną instytucją rozpocząłem na zasadzie własnej działalności gospodarczej. Potem już szybko przyszła decyzja, żeby działać jako wolny strzelec – dla wielu podmiotów.

To był dobry krok?
Dla mnie najlepszy. Okazało się, że w pół roku pracy dla kilku przedsiębiorstw nauczyłem się tyle, ile w jednym przez sześć lat. Znalazłem się też w pozycji usługodawca – klient, a to coś zupełnie innego niż praca na etacie.
Dziś biorę pełną odpowiedzialność za to co oferuję i wychodzi to na dobre obu stronom biznesowej relacji. To świetne rozwiązanie, bo sam decyduję, ile czasu poświęcę na pracę, a ile na pozazawodowe aktywności.

czyli ultrakolarstwo?
Nie tylko, bo oprócz tego, że jestem ultrakolarzem, spełniam się w rolach męża oraz ojca, staram się więc dzielić czas pomiędzy te trzy role i żadnej z nich nie zaniedbywać.

Udaje się?
Teraz jest zdecydowanie łatwiej, niż gdy pracowałem na etacie. Pamiętam, że kiedyś musiałem wziąć cztery tygodnie urlopu, by wystartować w jednym z wyścigów. Gdy wróciłem, dział HR zapowiedział, że to był ostatni raz, gdy komuś zezwolili na tak długi urlop. Okazało się, że dla firmy trzydziestodniowa nieobecność jednego z programistów była bardzo niewygodna. Jako freelancer nie mam takich problemów.

W jeżdżeniu na rowerze też przeszedł Pan ewolucję podobną do tej w pracy zawodowej.
Patrząc na całokształt mojej przygody z rowerem, można zobaczyć ewolucję. Początki to dzieciństwo, kiedy rower – obok gry w piłkę – stanowił główną rozrywkę dla chłopaka w małej miejscowości (Koluszki). Kolejny etap to fascynacja rowerami górskimi w latach 90. i szukanie coraz dłuższych tras. Potem pierwsza porządna wyprawa rowerowa z wujkiem (Warszawa – Wenecja – Chorwacja – Węgry), po której złapałem bakcyla na długie dystanse. W końcu udział w wyścigach dla kolarzy amatorów, które sukcesywnie stawały się coraz bardziej ambitne.

I tak został Pan pierwszym Polakiem, który ukończył Race Across America w kategorii Solo Male na trasie – bagatela – prawie 5000 km, co wymagało jazdy przez 11 dni, 19 godzin i 33 minuty non stop. Ekstremalny wyczyn. Tylko po co się tak męczyć?
Bo to mi daje wielopoziomową satysfakcję. Im dłuższy dystans, tym jest ona większa.
Dostrzegłem tę zależność po moim pierwszym wyścigu dla amatorów na rowerze górskim. Organizowano go w Krakowie i choć miał tylko 33 km, obfitował w wiele podjazdów, które ledwo pokonałem. Jednak kiedy dotarłem do mety, wiedziałem, że to jest to i że chcę więcej.
Potem szukałem coraz dłuższych maratonów kolarskich, a ponieważ w Polsce dystanse na rowery górskie nie przekraczały 100 km, przesiadłem się na kolarkę, bo zamarzyło mi się wziąć udział w Bałtyk-Bieszczady Tour.

1008 km. Długo się Pan przygotowywał do tej trasy?
Podszedłem do tego analitycznie (śmiech). Rozpisałem w Excelu, ile rocznie muszę osiągać, by zdecydować się na przejechanie takiego dystansu i wyszło mi cztery lata intensywnych treningów.
Potem odkryłem, że najdłuższy tego typu wyścig jest organizowany w Stanach Zjednoczonych. Znów zrobiłem tabelki – wyszło, że na Race Across America potrzebuję 10 lat. Pomyślałem: „co to jest 10 lat?”. I zabrałem się do pracy.

Obliczenia przełożyły się na rzeczywistość?
Oczywiście, w końcu zajmuję się tym zawodowo (śmiech). Po czterech latach przejechałem Polskę z Północy na Południe, a po dziesieciu – 3000 mil w USA, robiąc sobie w ten sposób osobisty prezent na 40 urodziny.

Forever young…
Ha! Tak właśnie nazywała się czteroosobowa drużyna, która brała udział w tym wyścigu po Stanach. Bo w Race Across America można też jechać w sztafecie. Co ciekawe średnia wieku w tej drużynie wynosiła 79 lat. Jej członkowie sprawniej jechali, niż chodzili. To tylko pokazuje, że jazda na rowerze jest w zasadzie sportem dla każdego przeciętnie zdrowego człowieka, niezależnie od wieku.

Nie jestem przekonana. Kiedyś jednego dnia przejechałam na rowerze 140 km. Miałam wtedy dwadzieścia kilka lat, a zsiadając marzyłam, by wesprzeć się o lasce. Nie powie mi Pan chyba, że ekstremalność – zwłaszcza ta jaką Pan sobie funduje – nie odbija się negatywnie na zdrowiu.
Nie, jeśli człowiek systematycznie ćwiczy i sukcesywnie zwiększa swoją sprawność. Do wszystkiego trzeba się jednak odpowiednio przygotować. Ja obecnie czuję się znacznie sprawniejszy niż we wczesnej młodości. Nie widzę wpływu wieku na moje osiągi, wręcz przeciwnie z roku na rok dostrzegam progres, poprawiam wyniki, pokonuję dłuższe dystanse.

Kiedy dla ultrakolarza zaczyna się „dłuższy dystans”?
Powyżej 500 km.

Nie wierzę, że podczas pokonywania tak długich dystansów Pana organizm się nie buntuje.
Oczywiście czasem zdarzają się kontuzje i czasem ciało odmawia współpracy. Tak było np. podczas Race Around Austria (2200 km – red.), kiedy nabawiłem się tzw. Shermer’s neck. Szyja odmówiła posłuszeństwa i nie mogłem podnieść głowy. Jechałem nie widząc trasy. Na szczęście szara taśma pakowa i długopis doskonale sprawdziły się w tej sytuacji (śmiech). Udało się tak odgiąć i przyczepić mi głowę, bym mógł ukończyć wyścig.

Na trasie ktoś Panu pomaga?
Tak, przy takich dystansach jak te w Austrii czy Ameryce to niezbędne. Jeździ ze mną sześcioosobowa ekipa na dwa wozy. To camper, w którym możemy się przespać (tylko 2 godz. w ciągu doby – red.) i samochód, który towarzyszy mi w trasie i z którego w trakcie jazdy podają mi jedzenie, picie oraz gdzie znajduje się serwis rowerowy, apteczka, itp.

Takie wyścigi muszą wymagać wielu godzin codziennych treningów. Jak udaje się Panu godzić te trzy role, o których wcześniej Pan wspominał?
Ćwiczę zwykle po pracy i po czasie dedykowanym rodzinie, a więc wieczorami i nocą. W ciągu dnia wykorzystuję natomiast każdą chwilę do ćwiczeń mniej absorbujących. Np. jadąc do pracy samochodem, trenuję szyję, robię ćwiczenia oddechowe. Wożę ze sobą trenażer oddechu – urządzenie, które w regulowany sposób zwiększa opór wdychanego do płuc powietrza i zmuszam mięśnie oddechowe do wytężonej pracy. Przy dobrym planowaniu i organizacji da się to jakoś ogarniać.

Nawet dorzucił Pan do tego jeszcze jedną rolę – sportowego i biznesowego coacha.
Biznes i sport mają wiele wspólnych mianowników. Osiąganie celów sportowych można znakomicie przełożyć na osiąganie celów w biznesie. Na moją korzyść dodatkowo działa to, że nie jestem zawodowcem, lecz kolarzem amatorem. Kiedy zatem przychodzę na spotkanie motywacyjne z liderami czy managerami w jakieś firmie, mogę im pokazać na swoim przykładzie, że da się osiągnąć dowolnie duży cel, jeśli tylko się chce i zaplanuje wszystko z głową.

Izabela Marczak

PS: 14 sierpnia Remigiusz Siudziński wziął udział w Race Around Austria, w którym pokonał 2 200 km przy nachyleniu wynoszącym 30 tys. metrów!

Dodaj komentarz