Długo wzbranialiśmy się przed wprowadzeniem Jaśka w cyfrowy świat. Uważaliśmy to nawet za jedno z niewielu naszych rodzicielskich osiągnięć. I nie mówię o tym, że staraliśmy się wychowywać go na mormona, który na widok smartfona, telewizora czy komputera krzyczy, że to dzieło szatana. Stosowaliśmy raczej racjonalne podejście. Czyli reglamentowany dostęp do telewizji (VOD oczywiście) oraz zabawa naszym telefonem w skrajnych przypadkach, np. długa podróż lub wydłużające się czekanie w kolejce do lekarza. Woleliśmy stawiać na analogowe zabawy, gry planszowe, lego, ludziki, auta, itp. Uznaliśmy, że dopóki Jasiek sam nie poprosi o tablet, bo koledzy mają, to nie ma sensu na siłę wciskać go do tego świata. Choć wiedzieliśmy, że to oznacza mniej tzw. rodzicielskiego świętego spokoju. Ktoś z nim w te gry planszowe musi przecież grać, prawda?
Przyznam jednak, że odczuwałem satysfakcję, kiedy widziałem w restauracji 2-3 latka przerzucającego bajki na tablecie z gracją dwudziestoletniej instagramerki skrolującej najnowsze instastory. Wszystko jednak zmieniło się w okresie wydłużającej się pandemii koronawirusa.
Pierwszy miesiąc przebiegł nawet gładko. Jasiek z radością bawił się zabawkami. Organizował mecze piłki nożnej dla ludzików lego, budował z papieru całe stadiony piłkarskie i rozrysowywał schematy podań. No proszę – myślałem – jak nie zostanie drugim „Lewym”, to z przynajmniej będzie kolejnym Mourinho. My mogliśmy spokojnie pracować, więc wszystko układało się podręcznikowo. Nie rozumiałem o co chodzi tym żalącym się w social mediach rodzicom, że nie dają rady pracować z domu, bo dzieci im przeszkadzają.
Zrozumiałem to dopiero kilka tygodni później. A dokładnie w drugim miesiącu zarazy.
Zabawki się znudziły, cała taktyka piłkarska została rozpisana i nie było już co robić. Weszliśmy w etap oglądania ciągiem bajek w serwisach VOD. Po kilku dniach to jednak też okazało się niewystarczające. A w dodatku na potrzeby kilkudziesięciu minut maksymalnego skupienia na pracy Jasiek dostawał telefon, na którym mógł sobie chwilę pograć… oczywiście w piłkę nożną. Żadne inne gry go nie interesowały.
Potem już poszło z górki. Nawet się nie obejrzałem, jak odbierałem przesyłkę z paczkomatu. W środku był oczywiście tablet. Na początku zachowaliśmy się jednak jak na świadomych rodziców przystało. Na tablet wjechała aplikacja z kontrolą rodzicielską i był dzienny limit czasowy na korzystanie z urządzenia. Superniania mogłaby być z nas dumna.
Wprowadzone zasady prysły jednak jak bańka mydlana przy pierwszym bardziej intensywnym dniu pracy. Na początku próbowaliśmy jeszcze z tym walczyć, ale po blisko trzech miesiącach zamknięcia nasz upór był cienki jak pajęcza sieć.
Musieliśmy pogodzić się z myślą, że przegraliśmy. Teraz żyjemy już tylko płonną nadzieją, że gdy Jasiek wróci do przedszkola na początku czerwca, to wszystko zacznie wracać powoli do normy. Tablet będzie odżywał na trzydzieści minut dziennie, a potem z powrotem wracał do swojej hibernacji. Czy nam się uda? Zobaczymy. Na razie jednak myślę, że mormoni mogli mieć rację. Tablet może być dziełem szatana. W naszym przypadku mieszka on w Chinach i zaczyna się na literę “H”, a kończy “I”.
Piotr Krupa
Dodaj komentarz