Najnowsze wydanie

Teraz najważniejsze: wolność, pasja i wychowanie dzieci

Bartosz „Bart” Juszczak od najmłodszych lat interesował się komputerami. Po latach pracy w korporacji nauczył się jednak cenić wolność i niezależność. Zaczął pracować na własną rękę i teraz wybiera tylko te projekty, które go interesują. Postawił też na życie prywatne. Zajmuje się wychowaniem dzieci, rozwija pasje i szuka miłości.

Mirosław Mikulski: Komputerami zajmuje się pan od bardzo dawna…

Bartosz Juszczak: Tak, swój pierwszy program napisaliśmy z kolegą jeszcze w liceum, dla mojej mamy. Miał pokazywać, który nausznik ochronny w fabryce jest lepszy. W roku 1994 dostaliśmy za to od niej po 100 zł.

Potem, po maturze, studiowałem informatykę na prywatnej uczelni w Nowym Sączu, w tamtym czasie jednej z najlepszych w Polsce. Tam uzyskałem aż pięć dyplomów m.in. tytuł magistra e-commerce z zarządzania, oraz amerykański dyplom Master of Science, który jest odpowiednikiem MBA w świecie IT.

Oprócz tego od drugiego roku studiów pracowałem jako programista, a na trzecim założyłem własną firmę informatyczną Software house. Od 19 do 26 roku życia studiowałem na co najmniej dwóch równoległych kierunkach studiów, pracowałem na pół etatu i jeszcze jeździłem do swojej dziewczyny w Opolu.

Nie prowadziłem więc typowego życia studenckiego i to jest powodem, dla którego teraz żyję trochę inaczej niż inni. Robię to, co powinienem wtedy. Nauczyłem się cenić wolność i niezależność zamiast pracować dla korporacji kosztem życia prywatnego.

Po studiach poszedł pan do pracy w korporacji?

Tak, wróciłem do rodzinnego Opola, rozsypał się też mój związek i zostałem wolnym ptakiem. Miałem wtedy 26-27 lat i już byłem doświadczonym programistą. Wtedy zadzwonił do mnie kolega, który był menadżerem i szukał kogoś takiego, jak ja. Dostałem 5 tys. zł na rękę, co wtedy nie było dużą sumą i wziąłem kredyt na mieszkanie we frankach, którego rata szybko wzrosła z tysiąca do dwóch i pół tysiąca złotych miesięcznie. Na życie zostało mi tysiąc złotych, ale na szczęście miałem jeszcze trochę dochodów z Software house.

Czym pan się tam zajmował?

Firma, w której się zatrudniłem, organizowała podróże służbowe dla pracowników korporacji, które wydawały na ten cel ponad 10 mln dolarów rocznie. Sporo podróżowałem po świecie i zdobyłem dużo doświadczenia. Niestety nie miałem z tego pieniędzy.

Po paru latach pustych obietnic objęcia stanowiska dyrektorskiego wybrałem się na rozmowę do niewielkiego wydawnictwa angielsko-singapurskiego. Po godzinie rozmowy rekrutacyjnej z jej nowym właścicielem i prezesem w jednej osobie już mówiliśmy o stanowisku dyrektora dla mnie i celach na najbliższe pół roku.

Wtedy po raz pierwszy przestałem pracować na etacie i przeszedłem na B2B. Bardzo się tego bałem, ale na start dostałem podwyzke 100 proc., a po pół roku moje wynagrodzenie wzrosło do czterokrotności bazowych zarobków. Miałem ich zdigitalizować i to zrobiłem.

Mówiąc w skrócie: oni mieli kontent, który wcześniej był drukowany na papierze, a ja wrzuciłem to wszystko do sieci. Zrobiliśmy portal, który przyciągał ludzi szukających nietypowych wakacyjnych inspiracji. Mieliśmy ponad 300 tys. odsłon miesięcznie.

Potem, korzystając z mojego doświadczenia, zaprosiliśmy do współpracy jeszcze kilka innych firm, które na promocyjnych warunkach organizowały wyjazdy dla naszych czytelników.

Po trzech latach zacząłem się nudzić. Poza tym właściciel zaczął ciąć koszty, a ja byłem już kłębkiem nerwów i chodzącym stresem. Tak naprawdę nie byłem nawet w stanie wydawać tych 30 tysięcy, które zarabiałem. Stwierdziłem więc, że czas odpocząć. Rzuciłem pracę i wybrałem się na roczną „emeryturę”.

Udało się panu?

Nie do końca, bo pochwaliłem się tym na Facebooku i wtedy odezwał się mój dawny szef z pierwszej firmy. Zaczął pracę w Arabii Saudyjskiej, gdzie przeprowadzał bardzo poważne zmiany w swojej organizacji i potrzebował prawej ręki. Pojechałem więc do niego. Głównie z ciekawości, bo nie zarabiałem więcej niż wcześniej w wydawnictwie. Poza tym chciałem zdenerwować tych wszystkich, którzy w mojej pierwszej firmie nie dali mi awansu.

Spędziłem tam trzy miesiące, ostro pracowałem, ale też starałem się poznawać kraj i miejscową kulturę. Wtedy to było miejsce niedostępne dla turystów i byłem tam jednym z pierwszych Europejczyków. Czułem się, jak pionier, który po upadku muru berlińskiego odkrywa nowy ląd. To była prawdziwa przygoda.

Potem jeszcze przez cztery miesiące pracowałem w Kolumbii, bo spodobał mi się ten kraj, a trzy lata temu założyłem klinikę telemedyczną i zostałem jej prezesem.

Poza tym wciąż działa moja firma, Software house, którą założyłem na studiach. Podczas mojej nieobecności w kraju zdobyła nowe zamówienia i to nawet od mojego dawnego korpo. Nie były to duże pieniądze, ale ogromna satysfakcja.

Obecnie nie robię nic, ale mój wspólnik z Software house szuka dla mnie kolejnych misji. Prawdopodobnie niedługo będę ratował firmę, która produkuje części samochodowe.

Może pan o sobie żartem powiedzieć – jestem z zawodu dyrektorem…

W tym roku skończę 45 lat i jestem najemnym menadżerem, prawą ręką różnych prezesów i szefów firm. Lubię trudne misje, lubię ratować świat i rozwiązywać nierozwiązywalne problemy. Rutyna i powtarzalność mnie nie kręcą. Nie muszę mieć z tego wielkich pieniędzy, ważna jest satysfakcja, że komuś pomagam.

Skupiłem się na swoim życiu, wychowaniu dzieci i mojej pasji, czyli na rowerach. Mam pięć rowerów w tym dwa zjazdowe i w ubiegłym roku spędziłem 75 dni w górach, a cztery razy byłem w Alpach. W tym roku otworzyłem sezon już w lutym na Maderze. Chwilowo nie mam kobiety, w sypialni na ścianie powiesiłem więc swoje rowery i nikt na mnie nie krzyczy z tego powodu.

Jak pan wybiera projekty?

Kluczowa jest dla mnie wolność. Robię to, co jest dla mnie ważne. Zauważyłem, że im więcej pieniędzy, tym mniej szczęścia. Więc po co mi one? Jeśli chodzi o pracę, to wybieram projekty, które mnie interesują, głównie ze względu na lokalizacje.

W Kolumbii przez siedem dni chodziłem z kolegą po dżungli. Poznałem wtedy ludzi, którzy mieszkali tam bez prądu i jedli to, co upolowali, ale byli szczęśliwi. Rozmawiałem też z szamanem, który wypędził ze mnie i z mojej byłej żony złego ducha. Śmiał się ze mnie, że mam problemy z jedną kobietą, a on ma ich piętnaście, do tego sześćdziesięcioro dzieci i nie ma z nimi problemu. Delikatnie mu wytłumaczyłem, że ma inną pracę, bo całe dnie spędza na wzgórzu i medytuje, a jego kuzyni, dzieci i żony pracują w tym czasie na polu. U mnie tak nie było (śmiech).

Pomogła panu ta rozmowa?

Chyba tak, bo do tej pory szczęście mnie się trzyma.

Niedawno udało mi się wygrać proces z bankiem i dostałem sporo pieniędzy za nadpłacony kredyt we frankach. Planuję więc wrócić na kilka miesięcy do mojej ukochanej Kolumbii.

Poza tym, oprócz tego, że wychowuję swoje dwie córki, to randkuję, ale jeszcze nie udało mi się znaleźć drugiej połowy. Mimo to życie jest dla mnie piękne, choć fajnie byłoby jeszcze znaleźć miłość.

 

Mirosław Mikulski

Dodaj komentarz