Wywiad

Andrzej Smolik: W mojej pracy bywam samotną wyspą

Rozmowa ze Smolikiem w przeddzień startu jego nowego projektu muzycznego z Mikromusic i Skubasem.

Spotykamy się w studiu Smolika, które mieści się na czwartym, ostatnim piętrze kamienicy w centrum Warszawy. Wnętrze jest przytulne. Dyskretne światło i obecność różnorodnego sprzętu muzycznego tworzą kameralną, twórczą atmosferę.

Olga Plesińska: Właśnie wróciłeś z rodzinnych wakacji. Gdzie byliście z żoną i córką?
W Afryce, w Tanzanii. Niesamowita przyroda, wspaniali ludzie, pyszne jedzenie. Złapałem ogromny dystans do tego, co jest tutaj.

Zdarzyło się coś konkretnego?
Nie, nic konkretnego, znaczącego. Samo spotkanie z inną kulturą i wejście w zupełnie inny tryb funkcjonowania pozwoliły mi na dystans. Tam wszystko dzieje się powoli. Na wszystko się czeka, wszystko ma swój czas. Dni są bardzo długie, ludzie uśmiechnięci, pięknie pachnie. I oczywiście wspaniała muzyka, wszędzie grają, śpiewają, tańczą. Wyglądają kolorowo, mimo że są bardzo biedni. To niezwykły kraj…

Czy takie „wylogowanie się” z codziennej rzeczywistości to Twój sposób na regenerację?
Zawsze jesteśmy w jakiejś rzeczywistości. Wychodząc z własnej, wchodzę do innej. Jest wiele sposobów, żeby osiągnąć ten stan. Nie zawsze są czas i pieniądze, żeby wyjechać na miesiąc do jakiejś odległej krainy. Ludzie radzą sobie różnie. Ja lubię oglądać filmy i robić zdjęcia. To są rzeczy, które dają mi dużo satysfakcji i przy okazji pozwalają mi oddzielić się na jakiś krótki moment, przy czym nie wymagają poświęcenia mnóstwa czasu.

Który film niedawno pozwolił Ci się wyłączyć?
Ostatnio skupiłem się na nadrabianiu zaległości. Oglądałem filmy, o których było głośno w tym roku. Na przykład nowy Tarantino… zobaczyłem go w czasie podróży samolotem.

Tarantino nigdy nie zawodzi. A Ty? Tracisz energię, wypalasz się czy działasz wciąż z taką samą pasją?
Zupełnie nie czuję się wypalony. Wciąż stawiam sobie nowe wyzwania. Im dłużej robię to, co robię, tym bardziej czuję, że niewiele wiem. Może brzmi to banalnie, ale tak naprawdę jest.
Wciąż spotykam inspirujących ludzi, dzięki którym się uczę nowych rzeczy. Również dzięki kontaktom z innymi twórcami uświadamiam sobie, jak wielka specjalizacja jest w moim zawodzie i jak wiele mogę się jeszcze nauczyć, ilu nowych rzeczy spróbować.

Mówisz o zawodzie muzyka czy producenta?
Muzyk, producent, kompozytor – wszystko się łączy. Trudno jest to rozgraniczyć, zwłaszcza kiedy bywa się samotną wyspą i trzeba wszystko robić jednocześnie. To trochę tak, jak w branży filmowej: zdarza się, że reżyser jest jednocześnie aktorem i scenarzystą.

Człowiek orkiestra. Wyobrażasz sobie siebie w korporacji?
Trudno powiedzieć. Właściwie nigdy w życiu nie pracowałem w strukturach korporacyjnych, więc nie mogę się odnieść do żadnych doświadczeń. Najbardziej „sformatowaną” i „sprofilowaną” instytucją, z którą miałem do czynienia, była szkoła – liceum, studia. Za moich czasów te szkoły miały trochę inny charakter, niż obecnie, więc łatwo było wyjść z nich niższym o głowę. Taką zbiorowość można porównać do mrowiska, w którym wszystkie mrówki pracują na jedną królową. Tam zwykle nie ma miejsca na indywidualność, odkrycie i wrzucenie własnego trybu.
Mało jest firm, w których można przyjść do pracy i wyjść z niej obojętnie, o której godzinie. W takiej strukturze nie ma miejsca za podążanie za swoimi potrzebami. Nie możesz powiedzieć: „Słuchajcie, mam dziś gorszy dzień, więc zrobię coś innego. To, co miałem zrobić dzisiaj, zrobię trzy razy lepiej za kilka dni”. Nikt nie odpowie ci „Okej, idź się zdrzemnąć”.

Od jakiegoś czasu widać taki trend w employer brandingu, który wyraża się w dążeniu do stworzenia pracownikom przyjaznego środowiska pracy…
Czytałem ostatnio o systemie obowiązującym w firmie Leica – tej od kultowego sprzętu fotograficznego.
Pracowników, którzy zajmują się technologią i produkcją jest tam mało i są bardzo dobrze wyszkoleni. Ci ludzie, którzy robią te bardzo drogie obiektywy, muszą poświęcić im maksymalnie dużo czasu i uwagi. Okazuje się, że mają taki pokój, w którym mogą się zamknąć, jeśli akurat są w nienajlepszej formie. Mogą spędzić tam cały dzień, po prostu oglądając sobie YouTuba. Założenie jest takie, że mniej szkód zrobią nie pracując, niż pracując w złym nastroju i bez odpowiedniej koncentracji. Myślę, że to bardzo mądre podejście.

Wspomniałeś o szkole. Czytałam, że studiowałeś jakiś specyficzny kierunek na Akademii Morskiej w Szczecinie. Co to było?
Nie wiem, czy specyficzny. Raczej nudny. Wtedy to sie nazywało Eksploatacja portów i statków handlowych. Powiało wolnością i stworzono kierunek, który miał dać szansę nam – studentom i nam – Polsce na handlowanie z zagranicą, podróżowanie, spedycję.

Możemy nazwać to portową logistyką?
Tak, logistyka portowa i jeszcze trochę więcej. Większość ludzi, którzy skończyli ten kierunek nie pracuje w zawodzie, bo nie wiadomo kim mieliby być…To były takie pierwociny kapitalizmu. Niektórzy są związani z gospodarką morską, ale robią naprawdę przeróżne rzeczy.

Ty nie skończyłeś bo…?
Bo pojechałem do Jarocina grać z zespołem. Było lato, akurat odbywały się praktyki studenckie. To były jakieś zupełnie idiotyczne spotkania w porcie w czasie wakacji. Załatwiłem z panem bosmanem, że mnie nie będzie. Niestety, w tym czasie dwóch dziekanów przyszło na kontrolę do portu. To były czasy, kiedy nie było telefonów komórkowych, więc nikt nie mógł mnie o tym poinformować. Po dwóch tygodniach nieobecności zostałem dla przykładu skreślony z listy studentów.

Nie było Ci przykro.
Czasami w życiu jest tak, że gdy się traci jedno, dostaje się drugie. Tuż po spotkaniu z komisją dziekańską, na której zostałem pouczony i musiałem oddać mundur, dostałem telefon z Warszawy, że potrzebują klawiszowca do zespołu Wilki. Spakowałem się i pojechałem na przesłuchanie. Jak się dostałem, zapomniałem o szkole.

Czujesz się związany z morzem?
Bardzo. Pochodzę ze Świnoujścia, czyli z wyspy. Poza tym mój tato właściwie przez całe życie pracował dla wielkiej firmy związanej z morzem. Najpierw był jej pracownikiem, potem szefem. Nie dla korporacji, bo wtedy jeszcze nie było korporacji. To była wielka, zatrudniająca około cztery tysiące osób firma, która miała kilkadziesiąt statków pełnomorskich pływających po całym świecie. Mój tato „łowił ryby” dla polskiego społeczeństwa, wszyscy jedli te ryby w puszkach. Te statki oczywiście trzeba było remontować, więc była też stocznia.
Moja mama natomiast była szefową w Domu Rybaka. Ta instytucja jest hotelem i domem dla zabłąkanych marynarzy, którzy potrzebują się schronić w bezpiecznym porcie. Chcąc nie chcąc, przez całe życie słyszałem szum morza.

Jakie masz wspomnienia z Domu Rybaka?
Mam ich mnóstwo. Najważniejsze dla mnie były instrumenty muzyczne. Firma była bogata, więc miała wielką aulę, a w niej sprzęt muzyczny – świetne gitary i wzmacniacze. Mogłem czasami z nich korzystać, bo normalnie nie było mnie na nie stać. Robiłem tam próby z zespołem.

Mówiłeś kiedyś, że rodzice nie traktowali poważnie Twoich muzycznych działań. Czułeś presję oczekiwań?
Tak. Rodzice płacili za moje pięcioletnie studia – te, których nie skończyłem. Było mi absolutnie głupio, że tak się stało. Ale z drugiej strony zupełnie nie miałem ochoty wracać do szkoły i zdawać jakichś egzaminów, prosić o łaskę, o przywrócenie statusu studenta. Wydaje mi się, że rodzice zawsze mieli świadomość, że muzyka interesuje mnie bardziej niż wszystko inne. Chyba się z tym pogodzili.

Niedługo czekają Cię koncerty w ramach projektu Chóralnie, który tworzysz razem z Mikromiusic i Skubasem. Opowiesz o tym coś więcej?
Ten projekt ma korzenie w wydarzeniu, które odbyło się w Szczecinie. Zagraliśmy wtedy koncert z Chórem Akademii Morskiej, czyli chórem mojej byłej szkoły. Ja i Skubas zostaliśmy zaproszeni do udziału w tym wydarzeniu przez Mikromusic. Mamy już długą historię muzyczną w tym składzie – z Natalią Grosiak i Skubasem – graliśmy ze sobą nie raz. Jest to kontynuacja naszej podróży w wersji „na bogato”, bo współpraca z chórami jest wymagającym muzycznie i logistycznie wydarzeniem.

Koncerty odbędą się w Gdańsku, Warszawie, Wrocławiu, Katowicach i Rzeszowie. Mieliście próby z tymi chórami?
W takich projektach nie ma na to czasu. Podobnie, kiedy gra się z orkiestrą. Zgromadzenie wszystkich tych osób w jednym miejscu i w jednym czasie jest niezwykle trudne i kosztowne. Próbę robi się w dzień koncertu. Oczywiście chóry dostają nuty, przygotowują się we własnym zakresie. Prawdziwym wspólnym wykonaniem przygotowanego materiału jest dopiero koncert. Tu nie ma miejsca na improwizację i pomyłki, wszystko jest zapisane w nutach. Jeśli jest dobry dyrygent, to nic nie ma prawa pójść nie tak. To są profesjonalni muzycy.

Co uważasz za swój największy życiowy sukces?
Mam fajną rodzinę. Zostałem tatą, w stosunkowo późnym wieku. Żałuję, że nie wiedziałem wcześniej, że to jest taka fajna rzecz.

 

Olga Plesińska

Dodaj komentarz