Uciekinier z Mordoru

W życiu ważne są pobudki

W korporacjach przepracował 17 lat. Podobało mu się. Żałuje tylko, że nie obudził się w porę, by jeszcze załapać się na dzieciństwo swojego pierwszego syna. Od trzech lat działa „na swoim”. W końcu ma czas, by z drugim dzieckiem odrabiać lekcje.

Pracę dla dużych przedsiębiorstw zaczął Pan w 1997 r., bardzo szybko awansując ze stanowiska analityka na kierownika działu finansowego i potem już coraz wyżej. Jak to się Panu – wtedy dwudziestoparolatkowi – udało?
Paweł Gajdemski: To były takie czasy, gdy ludzie z niewielkim doświadczeniem mogli zrobić zawrotne kariery. Wystarczyło się wtedy trochę znać na komputerach albo znać języki obce, żeby z marszu zasiąść na stanowisku kierowniczym. Pamiętajmy, że to był okres, kiedy wiele spółek dopiero się informatyzowało. Większość przelewów nie robiło się jeszcze online, tylko maszerując do banku i załatwiając sprawy bezpośrednio z pracownikiem w okienku. Nie było też wtedy speców od zarządzania, a jeśli już, to naprawdę nieliczni.

Za to dziś jest więcej tych od zarządzania, niż od pracy…
Od czasów, gdy rozpoczynałem karierę z pewnością wiele się zmieniło i w świecie zewnętrznym i zapewne w funkcjonowaniu korporacji. Rynek jest przepełniony, konkurencja nie śpi, czas jakby przyspieszył, wzrosły też wymagania. Niemniej bez zmian pozostało to, że głównym celem przedsiębiorstw jest generowanie zysków.
Jak wiele więc nie mielibyśmy teraz szkół zarządzania i zarządzających, zawsze będą oni podporządkowani właśnie temu celowi. Korporacje nie są bowiem instytucjami non-profit. I dlatego, mimo zmieniających się koniunktur, mimo branżowych ewolucji, korpo zawsze pozostanie w pewnych strukturach niezmienna.

Z pewnością ma Pan rację, ale czy jednak nie wydaje się Panu, że dziś więcej ludzi chciałoby raczej zarządzać pracą innych, niż samym „ręce sobie pobrudzić”, zwłaszcza pracą najprostszą, fizyczną.
Trudno mi to ocenić, bo ja mam obecnie zupełnie odwrotnie. Po wielu latach zarządzania innymi, w pewnym momencie zacząłem dosłownie odczuwać potrzebę pracy fizycznej. Patrzyłem na moje dzieci, wychowywane w szkołach waldorfskich, gdzie ogromny nacisk kładzie się na praktyczne działanie, prace ręczne, pracę z drewnem czy pielęgnację ogrodu i poczułem gdzieś w sobie wewnętrzny przymus do tego rodzaju aktywności.
Zacząłem np. coraz częściej jeździć na działkę pod Warszawą, chwytać za narzędzia, zajmować się stolarką. Tak jakbym koniecznie musiał nagle zejść z poziomu pewnego abstraktu do realu. Podejrzewam więc, że u wielu ludzi pracujących w korporacjach (zwłaszcza na stanowiskach managerskich) takie potrzeby mogą się pojawiać. Zwłaszcza że obecnie o wiele bardziej niż kiedyś żyjemy w rzeczywistościach wirtualnych, pracujemy głowami, nie rękoma, na pojęciach i tworach nierzadko abstrakcyjnych.

Kiedy ta potrzeba się w Panu pojawiła?
To zbiegło się z chwilą, gdy postanowiłem uwolnić się od pracy w korporacji.

Impuls?
Raczej zbieg różnych zdarzeń, które skłoniły mnie do takiej decyzji. Wtedy również dotarło do mnie boleśnie, że przez tyle lat pracując intensywnie, non-stop będąc w rozjazdach, bo przecież zarządzałem spółkami w różnych krajach Europy Środkowo-Wschodniej, właściwie przegapiłem dzieciństwo swojego pierwszego syna. Dość młodo zostałem ojcem, więc czas jego dorastania przypadł na najbardziej intensywny okres rozwoju mojej kariery zawodowej. Uświadomiłem sobie, że tych straconych ojcowsko lat nie da się wrócić. Uznałem, że to była zbyt duża cena za pozbawione głębszej idei dobra materialne. Czas było się przebudzić. Zwłaszcza, że teraz właśnie dorasta mój drugi syn, mam zatem szansę ustrzec się od ponownego popełnienia tych samych błędów.

Czy odejście z korpo to była trudna decyzja?
Nie. Zupełnie nie. Tym bardziej, że w przeciwieństwie do innych ludzi w podobnej sytuacji, ja nie musiałem wcale od razu pędzić z własnym biznesem. Dlatego nawet mam wrażenie, że podjąłem tę decyzję zbyt późno.

A jednak zdecydował się Pan na własną firmę?
Nie do końca. Przeszedłem do biznesu, który już został założony przez mojego kolegę i zaczęliśmy go razem rozwijać.

Czym teraz się Pan zajmuje?
Współprowadzeniem firmy, która dostarcza nowe technologie dla wydawców video.

To duży przeskok z finansów.
Taki przeskok zrobiłem jeszcze pracując w korporacjach. W pewnym momencie uznałem, że finanse nie przynoszą mi oczekiwanej satysfakcji.

Jak to?
Tak naprawdę to długa historia (śmiech). Jestem z urodzenia warszawiakiem. W stolicy się wychowałem i dorastałem. Pamiętam, że pod koniec lat 80. jako 14-latek stałem w centrum Warszawy pod Hotelem Forum i z podziwem patrzyłem na mężczyzn z walizkami, którzy wchodzą i wychodzą z hotelu. Obiecałem sobie wtedy, że zostanę dyrektorem finansowym. Oczywiście nie wiem czy oni byli finansistami, czy zajmowali zarządcze stanowiska, czy inne, ale ja – dziecko księgowej – wymarzyłem sobie wówczas taki zawód i później, konsekwentnie robiłem wszystko, by dojść do tego celu. A kiedy już ten cel osiągnąłem, okazało się, że i owszem „waluta się zgadza, tylko satysfakcja nie ta”.
Gdy więc w firmie, w której pracowałem zwolnił się wakat i miałem szansę z finansów przenieść się na zarządzanie czymś innym, nie wahałem się ani chwili. Już wtedy byłem związany z branżą wydawniczą i informatyczną. Tak więc to, co robię dziś, nie odstaje tak bardzo od tego, czym zajmowałem się wcześniej.

A teraz „na swoim”, satysfakcja jest większa?
Chyba jest większa wolność w dysponowaniu czasem. Mówię chyba, bo w gruncie rzeczy pracując w dużych przedsiębiorstwach i wyrabiając dla nich 150 procent normy, mogłem przychodzić do pracy o 11 i wychodzić o 13, i też nikt mi złego słowa nie powiedział, bo mieli efekty… Ale tak, satysfakcja teraz jest większa, bo zajmuję się już konkretnie tym, co lubię i biznes idzie lepiej niż świetnie. Choć nie powiem, początki do lekkich nie należały.

Co było najtrudniejsze?
Przedzieranie się do świadomości klientów z nową marką. Pracując w korporacji masz za sobą brand i to otwiera ci wiele drzwi. Gdy jesteś nowy na rynku, to nawet jak masz fajny pomysł czy już gotowy świetny produkt, zderzasz się nieustannie z postawą: „Ok, super… ale kim ty jesteś?”. Dla mnie było to dość frustrujące.

A pozytywy?
Zauważyłem, że jest jesień (śmiech). Mam szansę zobaczyć światło za dnia. Budzę się bez budzika. Nie borykam się z korporacyjną biurokracją, mogę kreować i realizować swoje koncepcje po swojemu, bez konieczności uzyskiwania akceptu od innych, nie tracę czasu na onanizowanie się pierdołami i oglądaniem selfPR-owych akcji niektórych jednostek. Mam luz w działaniu i metodach. Mam życie rodzinne.

Trzy lata po rzuceniu korporacji nie żałuje Pan podjętej decyzji?
Absolutnie. Niczego mi z tamtego życia nie brakuje, choć było ono pełne dobrych rzeczy i wspaniałych ludzi, było też szalenie rozwijające. Ale właśnie jak się człowiek rozwija, dojrzewa, to w końcu dochodzi do pewnych „przebudzeń” – jakichś rozwidleń na drodze. I chcąc nie chcąc, trzeba wtedy wybrać jakiś inny kierunek, inną ścieżkę niż ta, którą do tej pory się podążało, albo będzie się tkwić w miejscu, kręcąc się wokół własnej osi.

Tymczasem zegar tyka…
Właśnie.

Co by Pan doradził ludziom, którzy są – jak Pan kilka lat temu – bliscy „przebudzenia” i marzy im się funkcjonowanie poza wielkim przedsiębiorstwem?
Przede wszystkim nie czekać z tą decyzją w nieskończoność, ale jeśli myślą o własnym biznesie – dobrze się do tego przygotować i finansowo, i psychicznie, i organizacyjnie. Pracując długo dla silnych rynkowych marek, często nie zdajemy sobie sprawy, jak wielkie wsparcie nam one dają, byśmy mogli realizować własne ambicje. Na tzw. swoim wiele rzeczy buduje się od początku, bez „pleców” i bez wsparcia. Dlatego dobre przygotowanie do takiej rzeczywistości, to podstawa.

 

Izabela Marczak

Dodaj komentarz