Uciekinier z Mordoru

Warto być polonistą

Tomasz Banasik miał być polonistą i uczyć dzieci w szkole. Trafił jednak do reklamy. Trochę przez przypadek. Przez kilkanaście lat pracował w korporacji. W końcu zdecydował się zaryzykować i pracować na własny rachunek. I był to dobry wybór. Okazało się, że nawet pandemia mu nie zaszkodziła.

Mirosław Ryglicki: Skończył pan polonistykę. Co pana pchnęło w stronę reklamy?
Tomasz Banasik:
Było w tym trochę przypadku. Studiowałem na Akademii Świętokrzyskiej w Piotrkowie Trybunalskim i pracowałem w wydawnictwie w Krakowie. Ale poznałem dziewczynę z Warszawy i żeby się do niej przeprowadzić, musiałem znaleźć pracę. W mediach było trudno, a w reklamie dość szybko dostałem dobrą propozycję, która zaciekawiła mnie finansowo i dawała perspektywy na przyszłość.

Absolwentom polonistyki chyba ciężko znaleźć pracę poza szkołą?
Nie potwierdzam tej opinii. Akurat w reklamie polonistyka jest pożądanym kierunkiem. A ja zacząłem pracować etatowo jeszcze na ostatnim roku studiów. To było jakieś 15 lat temu. Łączyłem polonistykę i dziennikarstwo, a wtedy dziennikarstwo był bardziej cenionym zajęciem niż teraz. Potem okazało się jednak, że w reklamie zarabia się więcej.
Na początku zacząłem pracować w niewielkiej agencji Tomorrow, która mieściła się w kamienicy na warszawskim Mokotowie. Szukali tam ludzi, którzy potrafili dobrze pisać. Pracowałem m.in. przy materiałach reklamowych dla linii lotniczych Direct Fly, które wtedy weszły na polski rynek. Wydawaliśmy magazyn pokładowy i pisaliśmy teksty na ich stronę. Polonistyka bardzo mi się do tego przydała. Od tego zacząłem swoją przygodę z reklamą. Pisanie tekstów to podstawowy poziom copywritingu.

To nie trwało długo.
Po trzech miesiącach przeszedłem do innej, dużej agencji sieciowej. Tam miałem do czynienia z większymi markami. Pisałem dużo teksów dla PZU, Telekomunikacji Polskiej, Nestle i innych znanych marek. Potem dość szybko dostałem propozycję pracy w wydawnictwie, które było wtedy największym wydawnictwem customingowym. Byłem tam redaktorem prowadzącym kilku tytułów, a sama firma wydawała m.in. magazyn cyfrowego Polsatu, który miał wtedy jakieś kosmiczne nakłady. Custom to połączenie dziennikarstwa i reklamy, co idealnie korespondowało z tym co robiłem wcześniej. Potem byłem wydawcą strony głównej gazeta.pl. Podejmowałem decyzje o tym, co ląduje na głównej stronie portalu. Polonistyka bardzo mi w tym pomogła.

Czego nauczył się Pan w korporacji?
Mnóstwa rzeczy. Gdybym tam nie pracował, nie utrzymałbym się teraz na rynku jako freelancer. Przede wszystkim nauczyłem się organizacji pracy i umiejętności motywowania się. Choć z drugiej strony niekiedy marnowaliśmy mnóstwo czasu na odbębnianie „dupogodzin”, a czasem zdarzało się, że przez parę dni z rzędu pracowaliśmy do dziesiątej w nocy. Jak to w reklamie. Musieliśmy także raportować wyniki naszej pracy, co chyba nikogo nie interesowało.
Generalnie przeżyłem sporo bezproduktywnych spotkań i rozmawialiśmy o rzeczach, które przez telefon można było załatwić w pięć minut. Z tego co wiem od znajomych to teraz jest trochę lepiej i rynek się ucywilizował. Ale dzięki temu miałem dużą odporność na stres, gdy potem pracowałem już dla siebie. Zwłaszcza gdy na konto nie wpływały pieniądze, bo w Polsce klienci nie zawsze płacą na czas. A to jest jeden z elementów, który trzeba mieć w głowie, kiedy zaczyna się pracować na swoim.
Najważniejsza jest jednak organizacja pracy. Gdybym nie miał korporacyjnej przeszłości, to pewnie klepałbym biedę i robił jakieś pierdoły – za małe pieniądze i z małą wydajnością. A ponieważ w agencji nauczono mnie pracować dla dużych klientów i z dużą wydajnością, to potem wszystko szło mi dużo szybciej i dużo lepiej. W ciągu kilku lat w korpo zrobiłem wielokrotnie większy postęp, niż gdybym uczył się tego wszystkiego sam. Mogłem się też pochwalić współpracą z dużymi klientami – dzięki temu potem łatwiej rozmawiało mi się z nowymi.

Nie bał się Pan skoczyć na głęboką wodę?
Nie odchodziłem z ostatniego kontraktu na wariata i w efekcie miałem dość miękkie lądowanie. Od kilku lat prowadziłem już własną działalność gospodarczą i miałem coraz więcej zleceń spoza macierzystej firmy. Miałem też własną stronę internetową. Po prostu miałem plan B na życie i go zrealizowałem. Kiedy z firmie zaczęły się problemy, odszedłem. Teraz wiele osób z reklamy ucieka na freelance. Może nie wszyscy, bo duże marki wymagają obsługi przez duże agencje. Wolni strzelcy nie dostają bardzo dużych zleceń, ale te, które do nich przychodzą i tak są dobrze płatne (śmiech).

Jak się pracuje „na swoim”?
Nie ma na to prostej odpowiedzi. Czasami jest fajnie, a czasami gorzej – zwłaszcza gdy ma się osobiste problemy. Nie można mieć zarazem i lepszego, i gorszego szefa niż samego siebie, bo taki szef niby zawsze pozwoli ci na wszystko, tylko potem stan konta jest niezadowalający (śmiech).
Ale najlepsze jest to, że w copywritingu można pracować z dowolnego miejsca na ziemi. Sam to robiłem m.in. z Wysp Kanaryjskich, Izraela, Szkocji czy z Włoch. Brałem laptopa, wyjeżdżałem na tydzień, dwa, pracowałem kilka godzin dziennie, a resztę czasu przeznaczałem na zwiedzanie. Pandemia przyspieszyła pewne procesy i większość firm przeszła czasowo na pracę zdalną. Życzę wszystkim, aby tak zostało; cyfrowy nomadyzm czy pracowakacje to niezły bonus od życia.

Rachunki trzeba jednak płacić co miesiąc. Łatwo teraz o stałe zlecenia?
Gdybym wcześniej nie pracował w korporacji, to pewnie utonąłbym na rynku. Jest mnóstwo copywriterów, którzy zajmują się SEO i piszą teksty za śmiesznie małe pieniądze. A copywriter nie jest tylko od tekstów. Często dostaję np. zamówienia na scenariusze spotów radiowych i telewizyjnych. Moją specjalizacją jest tworzenie nazw firm i z tego pochodzi jakaś połowa moich przychodów.
Nie jestem już na dole drabinki copywriterskiej, ale dobrze wiem, że studenci, którzy dopiero zaczynają, z trudem się z tego utrzymują. Niektóre stawki są tak żenujące, że aż ręce opadają. To raczej dodatek do stypendium. Ale ja już mam swoich klientów i swoje stawki, które większość firm akceptuje.

Jak pandemia zmieniła rynek reklamy?
Z mojego punktu widzenia niewiele się zmieniło. Choć na początku rzeczywiście przeżyłem trzęsienie ziemi, ponieważ pracowałem dla kilku firm z branż, które były zagrożone, tzn. dla firmy turystycznej, restauracji, firmy eventowej i producenta sprzętu dla didżejów. Moje przychody nagle spadły o ponad połowę. Ale po dwóch, trzech miesiącach pozyskałem klientów z innych branż, głównie z IT. I wszystko wróciło do normy. Nie straciłem zbyt dużo. W ubiegłym roku moje przychody spadły o 10-20 procent wobec prognozy. Ale teraz wszystkie firmy stawiają na internet, więc wzrosło zapotrzebowanie na budowę stron internetowych i nazwy z wolnymi domenami.

Jakie było Pana największe wyzwanie?
O dziwo nie było one związane z reklamą, tylko z dziennikarstwem. Jak wspomniałem, przez pewien czas byłem wydawcą strony głównej gazeta.pl. To była niezła przygoda i duża frajda. Wtedy sporo się działo na Białorusi, a i Robert Kubica miał wypadek podczas mojego dyżuru – strasznie smutny moment. Wiele razy patrzyłem wtedy na wskaźniki klikalności i czułem satysfakcję, że tyle osób nas czyta. To był też spory stres. W godzinę można było dostać kilkanaście e-maili z propozycjami tematów, a do tego wrzutki z newsroomu i telefony. Po ośmiu godzinach dyżuru można już być mocno zmęczonym i popełnić błąd. A duży błąd na froncie to byłaby słaba sprawa.

Czym się Pan teraz zajmuje?
Mam trzy własne marki i każda z nich idzie swoją drogą.
Pierwsza z nich: nazywamy.com poświęcona jest kreacji nazw i claimów. Wszystkie nazwy i hasła tworzę sam, a potem prawnik lub klient sprawdza, czy można daną nazwę zarejestrować.
Prowadzę też parę blogów, m.in. o książkach, IT i nieruchomościach. To znów – czysta polonistyka.
Mam też oczywiście swoją prywatną stronę copywritera tomekbanasik.com oraz markę małej agencji brandingowej NIPO.PL, w ramach której czasem, kompleksowo realizujemy większe projekty, m.in. rebranding amerykańskiego think tanku CEPA. Fajnie mieć referencje od człowieka, który później pracował jako dyplomata w Departamencie Stanu USA. A swoją drogą Wess Mitchell – to jego mam na myśli – to bardzo pozytywny człowiek. Jakby przypadkiem kiedyś przeczytał ten tekst, to serdecznie go pozdrawiam.

Mirosław Ryglicki

Comments (1)

  1. […] dostać wersji drukowanej, to można go przeczytać również w serwisie czasopisma, o tutaj: Warto być polonistą. W sumie to sam siebie nie polecam (chwilowo walcząc z własnym, przerośniętym ego), ale jakby […]

Dodaj komentarz