Uciekinier z Mordoru

Warto zaryzykować i mieć wpływ

Miał pracę o której wielu może tylko pomarzyć – stanowisko managerskie w Google. Świetna atmosfera, zarobki, socjal, benefity. A on? Rzucił to wszystko, by zrealizować swój pomysł na biznes, w którego sukces mało kto wierzył.

Szaleństwo z tym porzucaniem posady w Google. Przecież dołączenie do zespołu tego światowego giganta musiało Pana wiele kosztować. Ponoć rekrutacja tam to droga przez mękę.

Krystian Botko: Rzeczywiście rekrutacja była wieloetapowa i trwała w sumie pół roku. Musiałem im wykazać swoje dokonania w poprzednich korporacjach (m.in. Maspex, Reckitt Benckiser i inne) udokumentować wyniki, przejść spotkania z moją managerką prowadzącą, z szefową na Polskę, z szefem regionu i z innymi managerami z wybranych krajów. Poza tym nie pojawiłem się tam z ulicy. Byłem rekomendowany przez osobę, która mnie znała, a następnie mocno sprawdzany przez różne struktury Google, według globalnych standardów firmy.

No właśnie, poza tym wydawać by się mogło, że dla młodego człowieka – praca w Google to jak złapanie pana Boga za nogi.
To była świetna praca. W znakomitym otoczeniu, wśród bardzo mądrych ludzi, dobrze płatna. Google niezwykle dba o komfort swoich pracowników. Na miejscu stołówka, masaże, wspólne świętowanie z różnych okazji, szkolenia, kursy i wiele innych dodatków. Kiedy pewnego dnia zaprosiłem do firmy moich rodziców, tata za głowę się złapał: „Jecie lody, gracie w piłkarzyki… To ma być praca?!”.

I rzucić taką posadę, by zaryzykować budowę własnej firmy?!
Mnóstwo ludzi się temu dziwiło. Zarówno moi bliscy, jak i dalsi znajomi, którzy dowiedzieli się, że odchodzę z Google, powtarzali: „O Jezu, co za głupota”. Chyba tylko Kasia, wówczas moja narzeczona, dziś żona, wierzyła wtedy we mnie i w ten projekt całkowicie. Dlatego to, co ostatecznie udało mi się osiągnąć, to w dużej mierze jej zasługa. Bez tego wsparcia, zapewne nie odważyłbym się na podobny krok, a już na pewno nie dotrwałbym do tego momentu. Zresztą obecnie pewnie też już bym takiego kroku nie zrobił.

Dlaczego?
Wtedy nie miałem jeszcze własnej rodziny. Odpowiadałem w zasadzie tylko za siebie. Mogłem sobie pozwolić na ryzyko. Dziś mając żonę, syna, pewnie nie odważyłbym się zostawić wygodnej pozycji w Google, stabilności finansowej na rzecz pracy do późnych godzin nocnych, niedopinającego się budżetu domowego i bardzo niepewnej przyszłości.

Na co właściwie Pan liczył kilka lat temu opuszczając Google?
Że uda mi się wypełnić lukę na polskim rynku i stworzyć firmę, która kompleksowo będzie zajmować się komunikacją marek na YouTube. Miałem poczucie, że tego właśnie w Polsce brakuje. W końcu udało mi się z czasem przekonać parę innych osób, iż podążanie tym tropem może okazać się strzałem w dziesiątkę i zaczęliśmy wspólnie naszą biznesową przygodę.

Dziś TalentMedia to już prawie korporacja.
Rzeczywiście, chyba coraz bliżej nam do korporacji, choć przecież nie dalej jak pięć lat temu zaczynaliśmy jako trzyosobowy start-up. Dziś jesteśmy częścią spółki giełdowej Mediacap Mamy na pokładzie już około 100 osób, zrzeszamy blisko 800 twórców, niedawno przejęliśmy większościowy pakiet udziałów i połączyliśmy się z naszą dotychczas największą konkurencją – LifeTube. Dziś wspólnie tworzymy największą w regionie grupę zajmującą się influencer marketingiem z biurami w Warszawie, Sofii i Bukareszcie. Zapewne zamkniemy ten rok ze sprzedażą powyżej 60 mln zł. Rozwijamy się. Coraz trudniej utrzymać atmosferę małej koleżeńskiejfirmy, jak to było na samym początku, gdzie każdy się znał i wszyscy czuli się równie odpowiedzialni za rozwój przedsięwzięcia. Przy takiej liczbie pracowników potrzebna staje się pewna standaryzacja procesów, charakterystyczna dla korporacji. Niemniej bardzo bym nie chciał, żeby którykolwiek z pracowników TalentMedia i LifeTube miał poczucie braku wpływu na to, co dzieje się w firmie. Mnie samego ten właśnie brak wpływu ostatecznie wygonił z korporacji. Dlatego raz w tygodniu, przynajmniej przez dwie godziny staram się być w pełni dostępny dla wszystkich pracowników, którzy mają ochotę, o czymś ze mną porozmawiać, coś zmienić, poprawić czy rozpocząć nowy projekt.

Zastanawiało mnie właśnie czy były kwestie, które Pana zniechęcały do pracy w korpo.
Tak jak wspomniałem, przede wszystkim ograniczona decyzyjność. Niekiedy pracowało się długo nad jakimś projektem, angażowało w to wszystkie swoje siły, a potem nagle przychodziła wieść z góry, że następuje zmiana planów, że dany projekt porzucamy i zajmujemy czymś innym. Bez większych wyjaśnień. To odbierało motywację. I z jednej strony – ok, można sobie powiedzieć: „przecież i tak mi za to płacą, co więc za różnica czym się zajmuję”, ale z drugiej, jedno mam życie i okazję, żeby wykorzystać swoje mocne strony. Ile razy możesz wykazać ten sam entuzjazm, tak samo silnie się angażować, jeśli nie masz pewności, że uda ci się doprowadzić coś do końca, jeśli wisi nad tobą widmo tego, że ktoś za chwilę może wyrzucić całą twoją pracę do kosza? Dlatego to, co najbardziej pchało mnie do założenia własnego biznesu, to właśnie możliwość odpowiadania za projekt i jego realizację od początku do końca. Bycie samemu sobie sterem i okrętem. Oczywiście dziś również nie jest tak, że decyduję sam. Jest przecież zarząd, inwestor, są akcjonariusze, ale mimo wszystko tych pięter nade mną jest mniej, a przy obecnej skali wciąż udaje nam się prowadzić w firmę w sposób bardzo demokratyczny, więc mam większe poczucie wpływu na rzeczywistość.

Jak Pan myśli, co przyczyniło się do sukcesu Pana pomysłu na biznes?
Na pewno okoliczności – był brak, który ktoś musiał wypełnić, pewnie też trochę odpowiedni zestaw doświadczeń, kompetencji i talentów w tamtym momencie, ale przede wszystkim ludzie. Ludzie, którzy uwierzyli, że to może się udać. Na początku byli to znajomi z poprzednich miejsc pracy, którzy postanowili zacząć ze mną realizować projekt. Oni, podobnie jak ja, porzucili swoje bezpieczne stanowiska w korporacjach i rzucili się na zupełnie niepewny grunt. I mimo że początki były trudne, że nie brakowało porażek, to nie bali się wyzwań, nie poddawali się, działali.

Były porażki?
Ba! I to ile?! Na początku kilka razy w tygodniu mieliśmy spotkania kryzysowe, bo coś się waliło lub paliło. A to problem z inwestorem, to znów klient zerwał kontrakt lub negocjował stawki poniżej progu opłacalności, albo też jakieś problemy administracyjne lub związane z bezpieczeństwem informacji bo np. ktoś wysłał maila nie do tego adresata, do którego ten powinien trafić, albo kłopot z pozyskaniem pracowników, bo nikt nie chce pracować w start-upie, którego przyszłość jest niepewna. Nie, nie było łatwo. Na szczęście wytrwałość, praca i zaangażowanie zespołu przynosiły także regularne sukcesy, co równoważyło bilans i podtrzymywało motywację.

Ostatecznie wyszło na to, że miał Pan rację, że rynek faktycznie potrzebował takiej firmy jak TalentMedia.
Dokładnie, to poczucie, że miałem wtedy rację jest bezcenne. Utwierdziłem się w przekonaniu o pewnych talentach, na wykorzystanie których nie do końca pozwalała mi praca w korporacjach. Udowodniłem sobie, że potrafię inspirować ludzi do nowych inicjatyw, wdrażać pomysły w życie, dowozić inwestorom, wspólnikom, klientom to, na co się umawialiśmy. Porażki z kolei przypomniały mi, jak istotną w biznesie jest pokora, sukcesy – że odwaga, wyjście poza własną strefę komfortu, podjęcie ryzyka, zapał i właściwi ludzie, to główne składowe udanych przedsięwzięć. Własna firma to jednak zupełnie inne wyzwanie i doświadczenie niż praca dla kogoś. To porządna lekcja – wytrwałości, słuchania, współdziałania, przewidywania, analizowania błędów i syntezy wielu różnych składowych.

Z takim kapitałem, jaki teraz generuje Pana firma, w zasadzie jeszcze przed 35 r. ż. mógłby Pan przejść na emeryturę.
Jeszcze nie, choć rzeczywiście powoli zbliżam się do niezależności finansowej. Nie wiem jednak czy mógłbym już teraz po prostu siedzieć na emeryturze i nic nie robić. Patrząc na to, jak wygląda moje zachowanie na dłuższym urlopie, gdzie po trzech tygodniach już porządnie mnie nosi, a pomysły rozsadzają mnie od środka, bardzo wątpię. Choć pewnie, za kilka lat rzucę świat wielkiego biznesu, zamieszkam z rodziną dalej od miasta i wymyślę sposób na wolniejsze życie, robiąc przy tym coś pożytecznego dla świata.

A teraz Pan nie robi?
Czasami sobie myślę, że gdybym na przykład został chirurgiem, to miałbym jasność własnej użyteczności. Wiedziałbym, że komuś realnie pomogłem. Udana operacja, ratująca komuś życie czy zdrowie, to wymierny efekt i potwierdzenie, że dana praca, działanie są potrzebne, że mają głębszy sens. Czy bez tego, co robię obecnie, świat by zginął? Z pewnością nie. Owszem, zatrudniam ludzi, pomagam im w karierze, jak inni przedsiębiorcy w tym kraju pcham naszą gospodarkę w stronę tych najbardziej rozwiniętych, jako firma pomagamy też setkom internetowych twórców zarabiać na własnej kreatywności, a ich ogląda już kilka milionów osób, pośrednio więc niby robię coś dobrego. Niemniej czasami tęskni mi się za działaniem bardziej wprost, bezpośrednio przekładającym się na poprawę czyjegoś losu, życia. Być może zatem właśnie w tym kierunku pójdę dalej. Jeszcze nie wiem, nie teraz, ale za chwilę… kto wie?
Rozmawiała: Izabela Marczak

Notka bio:
Krystian Botko, Prezes Zarządu, Founder, Wspólnik LTTM MEDIA GROUP (TalentMedia, LifeTube, HubYT, Glow); w Google zajmował się rozwojem komunikacji największych marek FMCG takich jak Coca-Cola, Winiary czy Tymbark na YouTube. Wcześniej spędził 5 lat pracując w działach sprzedaży i marketingu branży FMCG. W latach 2011-2013 zarządzał marką TIGER odpowiadając za jej relaunch w Maspex Wadowice i nowe pozycjonowanie.
W 2015 roku wraz z innymi byłymi pracownikami Google i brand marketingu największych marek założył dedykowaną platformie YouTube agencję i sieć partnerską TalentMedia. Obecnie razem z LifeTube tworzą największą grupę świadczącą usługi z zakresu influencer marketingu w regionie Europy Środkowo-Wschodniej.

Dodaj komentarz