Paweł Milankiewicz zszedł z boiska, by usiąść za biurkiem w banku. I choć praca w korporacji podobała mu się, nigdy nie przestał wierzyć w to, że jeszcze wróci na murawę. W końcu – tak jak jego ojciec i brat – został trenerem.
Ewa Korsak: Dawno nic mnie tak nie zaskoczyło, jak to, że zawodowy piłkarz rzuca boisko, by pracować w korporacji. Jest jakieś wytłumaczenie?
Paweł Milankiewicz:
Pewnie, że jest. Nie ukrywajmy – pieniądze są w życiu ważne, a ja nie grałem w pierwszej lidze, lecz w trzeciej, więc nie było szans, żebym mógł się utrzymać zarabiając na piłce. Za to korporacja była miejscem, w którym to było możliwe. Dlatego dołączyłem do zespołu pracowników jednego z banków.
Momencik. Zanim o banku, wróćmy na chwilę do piłki nożnej. Jak to się wszystko zaczęło?
Zacząłem trenować w wieku sześciu lat. Grę w piłkę nożną miałem we krwi, bo mój tata był i nadal jest trenerem. Zapisał mnie do drużyny, którą trenował. Byli to chłopcy o trzy lata starsi ode mnie, bo grupy dla takich maluchów jak ja nie było. Przez trzy lata dawałem radę, ale w końcu różnice w rozwoju fizycznym między mną a chłopakami były tak duże, że wspólne treningi przestały mieć sens. Na szczęście wówczas utworzyła się grupa piłkarska dla mojego wieku i w niej zacząłem trenować.
Jako junior grałem w Zniczu Pruszków. Potem przeszedłem do drużyny seniorskiej tego samego klubu. Graliśmy w trzeciej lidze. Zresztą tam poznałem Roberta Lewandowskiego. Był po bardzo ciężkiej kontuzji, a Znicz dał mu szansę, by wrócił do formy. Wtedy nikt nie postawiłby na niego złotówki, tymczasem okazał się takim utalentowanym gościem! Nasze drogi zresztą zeszły się niedawno jeszcze raz, bo zagrałem razem z nim w reklamie.
Miał Pan świetne towarzystwo, nie szkoda było to rzucić?
Nigdy tak naprawdę nie zrezygnowałem z piłki. Nawet pracując w korporacji grałem, tyle że nie tak intensywnie i nie zawodowo. Choć gdzieś tam z tyłu głowy zawsze miałem wizję, że kiedyś wrócę na boisko.
Ale życie w Mordorze wciąga…
Zwłaszcza że moja praca była naprawdę OK. Zajmowałem się kontami bankowymi klientów VIP. Ale nie pracowałem spotykając się z nimi, tylko prowadziłem rozmowy telefoniczne, więc nie musiałem zakładać białej koszuli ani wiązać krawatów, co pewnie byłoby udręką (śmiech). Miałem też świetny zespół i super szefową.
Dlaczego zajął się Pan bankowością?
Kilku chłopaków z boiska pracowało w banku i po prostu mnie wciągnęli. Praca nie była bardzo wymagająca, to był taki start w bankowości, więc nikt nie oczekiwał ode mnie studiów ekonomicznych. Nie było potrzebne wykształcenie ani doświadczenie. Wszystkiego nauczyłem się pracując. Równocześnie studiowałem na Akademii Wychowania Fizycznego, bo nigdy nie zrezygnowałem ze sportu. Ale wszystko co dobre kiedyś się kończy. I fajna praca w banku również.
Co się stało?
Moja szefowa dostała propozycję pracy w innym banku i wzięła ze sobą 90 proc. starego zespołu. W tym mnie. Poszliśmy z nią, bo miało być super, niestety, wyszło jak zwykle. Nie zrealizowaliśmy założonych przez bank celów i nie przedłużono z nami umów. Trzeba było odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Ja zdecydowałem, że pora wracać na boisko. Ale wszedłem na nie z zupełnie innej strony.
To znaczy?
Zająłem się trenowaniem dzieci. Robiłem to już wcześniej, ale teraz mogłem poświęcić temu więcej czasu. Równolegle próbowałem znaleźć pracę w szkole, bo przecież skończyłem AWF, więc miałem potrzebne uprawnienia. Najpierw znalazłem pracę na pół etatu jako nauczyciel na świetlicy. To nie było to, o czym marzyłem, ale wiedziałem, że to może być pierwszy krok, a potem może otworzą się kolejne drzwi. I tak się stało. Po pół roku dostałem pracę na cały etat – najpierw na świetlicy, a potem już jako nauczyciel w-f.
Ale prowadzenie lekcji w-f to jednak nie to samo co trenowanie młodych talentów…
Pracuję głównie z uczniami klas sportowych, więc mam do czynienia z ludźmi, którzy sport lubią i są w tym kierunku utalentowani. Ale rzeczywiście, nie poprzestałem na szkole. Wspólnie z bratem założyliśmy Milan Sport, zajmujemy się organizacją imprez sportowych oraz treningów.
Pana brat, Łukasz, był bohaterem wywiadu w „GM”. Jak wam się razem pracuje?
Skłamałbym, gdybym powiedział, że zawsze się zgadzamy. Ale jakoś dochodzimy do wspólnych wniosków. Zresztą Łukasz trenuje w innych miejscach niż ja, więc nie mamy kontaktu non stop. Co ciekawe, do niedawna pracował z nami również tata. Jakoś dawaliśmy radę. Grunt, to ze sobą rozmawiać i iść na kompromisy.
Praca z dziećmi może być niełatwa, prawda? Nie tęskni Pan za klientami VIP z banku?
Nie tęsknię… Mnie z dziećmi pracuje się dobrze. Bardzo fajnie patrzy się na ich rozwój. Szanuję to, że potrafią ciężko pracować, by osiągnąć cel. Z przyjemnością obserwuję, jak bardzo się zmieniają. Porównuję ich umiejętności sprzed roku z obecnymi i zazwyczaj różnica jest kolosalna. Cieszę się, że mam w tym swój udział. Ale ja nie trenuję tylko maluchów, w Milan Sport mamy również zajęcia dla juniorów, na których szukamy nowych Lewandowskich.
A w szkole? Pewnie nie jest już tak różowo? Niekoniecznie zasadne zwolnienia stały się plagą dla nauczycieli w-f. Pana również?
Uczniowie klas sportowych, których uczę, raczej nie mają potrzeby posługiwać się takimi zwolnieniami. A jedyną klasą niesportową, jest moja klasa wychowawcza. I tu też relacja jest zupełnie inna. Znam moich uczniów i mam nadzieję, że zarażam ich pasją do sportu.
A kiedy po całym dniu w szkole, a potem jeszcze na boisku, kiedy głowa pęka od dziecięcych krzyków i przed oczami stają dokumenty, które nauczyciel musi wypełnić, tęskni pan z korporacją? Wróciłby Pan?
Nie, zdecydowanie nie. Odnalazłem swoje miejsce w szkole, na treningach. Nie mam potrzeby, by wracać do banku. Dziś po prostu lubię swoją pracę. Czuję, że ma ona znaczenie.
To tak jak Pana brat, który powiedział mi, że nie wyobraża sobie sytuacji, w której mógłby znowu siąść za biurkiem.
(śmiech) Ja chyba nie mam aż tak złych doświadczeń z korporacjami jak Łukasz. Gdyby moja sytuacja zmieniała się tak, że nie mógłbym pracować trenując, nie miałbym problemu aby wrócić do banku. Praca nie była dla mnie koszmarem, nie mam żadnych traum z nią związanych. Ale jeśli mogę wybierać – zostaję na boisku.
Co Pan radzi młodym, niespełnionym ludziom z biur w Mordorze? Rzucać etat w korpo i szukać swojej pasji?
Gdyby to było takie proste… Ja bym nie ryzykował i nie rzucał wszystkiego, nie mając przy tym planu. Gdybym nie wiedział, co chcę robić w życiu, szukałbym pasji jednocześnie zarabiając pieniądze w korporacji. Bo to naprawdę nie jest żadne piekło, zwłaszcza jeśli trafi się na fajnych ludzi. Stała pensja, zwykle niezłe pieniądze, regularne godziny pracy – można się w tym odnaleźć. Więc rzucanie etatu zostawiłbym na później, gdy już odnajdę hobby i będę pewien, że da się na nim zarobić.
Dodaj komentarz