Uciekinier z Mordoru

Zarobić na prohibicji

Marcin Górski jest współwłaścicielem sieci salonów z alkoholem „Al. Capone”. Jego dziadek był barmanem na słynnym polskim transatlantyku „Stefan Batory”. To dzięki niemu poznał świat luksusowych alkoholi i teraz dobrze na tym zarabia.

Mirosław Mikulski: Trudno się z Panem spotkać. Aż tyle pracy ma Pan w czasach pandemii?
Marcin Górski: Rzeczywiście – ostatnio rozwijamy się bardzo dynamicznie. Sektor w którym pracuję, czyli salony z alkoholem, jest stabilny i pandemia aż tak nam nie zaszkodziła. Stąd tyle pracy. Także salony z alkoholem „Al. Capone”, których jestem współwłaścicielem, dają sobie radę w nowej sytuacji.

Branża alkoholowa jest bardzo konkurencyjna. Skąd pomysł, żeby się nią zająć?
Rzeczywiście, w tej branży jest ogromna konkurencja, ponieważ dostęp do alkoholu w Polsce jest łatwy i można go kupić prawie wszędzie.

Nie zakładałem tej firmy, ale podczas pracy w korporacji poznałem swoich wspólników – Piotra Jurę i Macieja Kureczkę. W pewnym momencie stwierdziliśmy, że chcemy coś robić razem i na własny rachunek. Kiedy zaczęliśmy o tym rozmawiać okazało się, że każdy z nas ma kilkudziesięcioletnie doświadczenie w pracy z piwem, papierosami i z mocnymi alkoholami. Pracowaliśmy u ich producentów albo u dystrybutorów.

Stwierdziliśmy, że właśnie na tej branży się znamy najlepiej i weszliśmy jako udziałowcy do firmy „Al.Capone”, obecnej na rynku od dziewięciu lat. Wspólnie ze Sławkiem Skowronem, który ją założył, rozwijamy teraz nasze salony w całym kraju.

Skąd u Pana zainteresowanie alkoholem?
Mój dziadek był barmanem i w czasach PRL-u, pracował na „Stefanie Batorym”, a potem pływał na promach z Gdańska do Szwecji. To on wprowadził mnie w ten świat. Dzięki niemu widziałem alkohole wówczas niedostępne w Polsce i to on opowiadał mi o ich historii, o tym jak powstają i o ludziach, którzy je tworzyli. Przykładowo poznawanie historii whisky, tego, czym się od siebie różnią, jaką mają nutę zapachową i jak są starzone, jest pasjonujące. To ogromna wiedza, a praca z tymi produktami daje dużo przyjemności.

Pije Pan?
Oczywiście, ale nie nadużywam (śmiech). Moją ulubioną marką jest właśnie whisky, zwłaszcza tzw. whisky dymne z zachodniej Szkocji, głównie z wysp szkockich. To mój prawdziwy konik.

Skąd wzięła się nazwa „Al. Capone”?
To Sławek Skowron, twórca tej marki, wszystko wymyślił. Nasze sklepy są stylizowane na czasy prohibicji, co widać w ich wnętrzach i w otoczeniu. W ubiegłym roku, kiedy weszliśmy do spółki mieliśmy 38 sklepów, teraz jest ich 52, z czego 24 nasze własne, a 28 franczyzowe. Do końca roku będzie ich już około 60. Przyszły rok też zapowiada się dobrze.

Skąd ten sukces?
Po pierwsze: w grupie siła. Warunki współpracy jakie możemy wynegocjować z producentami i hurtownikami są zdecydowanie lepsze niż w przypadku pojedynczego sklepu. Właściciela sklepu nie stać też na dobrą promocję i własny marketing. My to wszystko dajemy w pakiecie. Dlatego mamy dużo chętnych do współpracy ze wszystkich rejonów Polski.

Czym wyróżniacie się od innych sieci?
Każdy musi znaleźć dla siebie odpowiednią niszę. My w porównaniu z innymi sieciami mamy bardzo szeroką gamę alkoholi: w naszym asortymencie jest 2,5-3 tys. produktów. To alkohole z całego świata i na każdą kieszeń. Można u nas kupić np. piwo za dwa złote. Natomiast jeśli jest Pan koneserem, np. whisky czy innych ekskluzywnych trunków, to może Pan u nas wydać nawet kilka tysięcy złotych.

Poza tym wyróżnia nas wiedza ekspercka naszych sprzedawców. Często ich szkolimy żeby mogli fachowo doradzać klientom. Jeśli ktoś poszukuje jakiegoś konkretnego smaku czy gatunku, to nasz personel ma obowiązek mu doradzić. Taki rodzaj serwisu oferuje bardzo mało sklepów na rynku. Można też zamówić u nas alkohol, którego akurat nie mamy w asortymencie.

Ile trzeba mieć pieniędzy, żeby wejść do Waszej sieci?
Około 150-200 tys. złotych. Tyle kosztuje zbudowanie sklepu, kupno towaru oraz rozruch.

Zainwestował Pan dużo. Nie bał się Pan ryzyka?
To bardzo ciekawe pytanie. Lata spędzone w korporacji sporo mnie nauczyły. Wielu ludzi mówi, że korporacja to zło, ale ja jestem daleki od takiego stwierdzenia. Lata tam spędzone naprawdę dają dużo wiedzy, uczą systematyczności i współpracy w różnych obszarach. Wiedza oraz chęć wejścia do biznesu i zrobienia czegoś nowego na własny rachunek to dwa podstawowe czynniki potrzebne do tego, żeby osiągnąć sukces.

Miałem wiedzę, chęć sprawdzenia się i głód sukcesu, więc decyzja była prosta. Podjąłem ją dość łatwo. Oczywiście w tego typu sytuacjach zawsze dochodzą emocje. Też to miałem i w pewnym momencie zacząłem się zastanawiać czy dobrze robię.

Pewnie jest to również związane z wiekiem. Jak ktoś ma 27 lat i kawał życia przed sobą to inaczej patrzy na świat. Ja mam lat 47 i pewnym momencie musiałem podjąć decyzję czy do końca życia chcę pracować na etacie, czy postawić na własny biznes. Wybrałem to drugie.

Gdzie Pan wcześniej pracował?
W różnych korporacjach. Zacząłem od firmy Seagram’s, która produkowała takie alkohole jak wódka Absolut, whisky Chivas Regal, koniak Martell czy piwo Corona. Potem pracowałem w Gillette, British America Tobacoo, Heinekenie… W tej ostatniej firmie byłem dyrektorem sprzedaży w Eurocash Alkohole. Ta część życia zajęła mi 25 lat.

I poczuł się Pan wypalony zawodowo…
To wypalenie zawsze przychodzi. A im ktoś jest starszy przychodzi ono szybciej. Jak byłem młodszy to najdłużej pracowałem dwanaście lat w jednej firmie, a potem te okresy były coraz krótsze. U mnie zdecydowało coś innego.

Nie był Pan znudzony pracą?
Znudzony nie byłem, bo w jednej ostatnich prac odpowiadałem za sprzedaż i pracę ponad trzystu ludzi w terenie. Każdy dzień był inny. Wydawałoby się, że kupno i sprzedaż towaru to monotonne zajęcie, ale codziennie stawałam przed innymi wyzwaniami i fajnie mi się pracowało.

Zdecydowało to, że czułem wewnętrzną chęć zrobienia czegoś innego i stwierdziłem, że to dobry moment. Nie chciałem tego robić sam, dlatego zdecydowałem się na współpracę z kolegami. Teraz stanowimy fajny zespół i dobrze się rozumiemy. To co robię daje mi ogromną satysfakcję.

I jak się Pan teraz czuje?
Mieszkam w Gdyni, a moja firma ma siedzibę w Tarnowie. Do pracy jadę samochodem dziewięć godzin. To najdłuższa droga do pracy, jaką pokonywałem (śmiech). Na szczęście odpowiadam za dział ekspansji i moja praca za biurkiem jest ograniczona do minimum, ponieważ pracuję w terenie. Bardzo mnie to cieszy.

Mogę tylko życzyć innym, którzy pracują w korporacjach, żeby wynieśli z nich dużo wiedzy i zdobyli dużo doświadczenia. I na koniec odwagi w podejmowaniu decyzji. Czasami warto zaryzykować. Zapraszam też wszystkie osoby, które chcą postawić na własny biznes do współpracy z nami. Dajemy cały know-how i mocno wspieramy naszych partnerów franczyzowych.

Mirosław Mikulski

Dodaj komentarz