Uciekinier z Mordoru

Zrządzenie losu i smaki Azji

W życiu nic się nie dzieje bez przyczyny. Trzeba tylko być uważnym i dostrzegać otaczające nas okazje – mówi Karolina Szymańska, która po 15 latach w bankowości zrezygnowała z wysokiego stanowiska, żeby całkowicie odmienić swoje życie.

Gdyby parę lat temu ktoś powiedział, że będzie Pani pracować w gastronomii i rozważać budowę sieci własnych barów, uwierzyłaby Pani?
Karolina Szymańska: W życiu. Ale jako filolog języka włoskiego z wykształcenia, zakochana szaleńczo w Italii, nigdy też nie uwierzyłabym, że gros swojego życia zawodowego spędzę w bankowości będę pięła się w tej branży po szczeblach kariery. Podobnie jak później o gastronomii, tak w młodości o pracy w banku zdecydował przypadek. Jeszcze w czasie studiów zaczęłam pracę jako doradca kredytów hipotecznych w banku. Sprzedaż szła mi na tyle dobrze, że łatwo awansowałam w nowotworzących się strukturach. Szybko zostałam najmłodszym dyrektorem regionu. Pracowałam dużo i intensywnie, z krótką przerwą na urodzenie córeczki. Nic nie wskazywało na to, że coś ma się zmienić, ale pewnego dnia mój mąż dostał propozycję pracy w Warszawie i zdecydowaliśmy się na wyjazd z Wrocławia.

W nowym miejscu również zamierzała Pani pracować w banku?
Tak, gdyż tę branżę już znałam. Jednak życie znów zadecydowało inaczej – druga ciąża zmieniła moje plany. Po urodzeniu dziecka postanowiłam, że chcę pracy spokojnej, żebym miała czas dla dwójki maluchów i nie wpadła znów w wir korporacji.

Ale znów stało się inaczej?
Ponownie trafiłam do bankowości. Tym razem miałam zająć się jakością obsługi klientów, jednak prezes banku, który znał moje umiejętności, przesunął mnie do sprzedaży i rozwoju biznesu. I tak przez następne 5 lat pracowałam w centrali na wysokich stanowiskach, tworząc strategie rozwoju firmy w obszarze detalicznym.

Jednak ta praca chyba nie do końca była tym, na czym Pani zależało, jeśli chodzi o życiową samorealizację?
Fakt. Tak jak wcześniej wspomniałam. Chciałam mieć czas dla dzieci, a tylko zmieniałam opiekunki, chciałam mieć więcej czasu dla siebie i męża, a nie miałam czasu na wyjście na jakiekolwiek zajęcia sportowe czy do kina, bo wiecznie byłam zmęczona i zestresowana.

Czy tym razem w zmianie ponownie pomógł przypadek?
Po kolejnych latach intensywnej pracy w dużym przedsiębiorstwie byłam zdecydowana na jakąś zmianę. Jednak właściwie nie wiedziałam, co miałabym robić poza korpo.
Los sprawił, że rok wcześniej mój mąż wraz ze wspólnikiem otworzyli mały bar sushi. Po paru miesiącach wspólnik odszedł, mąż wrócił do korporacji, a bar pozostał właściwie bez opieki menedżerskiej.
Splotło się to w czasie z głębszymi zmianami w firmie, w której wówczas pracowałam. Uznałam, że to dobry moment, aby podjąć decyzję o odejściu i poszukać dla siebie czegoś nowego. Tak też zrobiłam. Ponieważ bar potrzebował zarządzającego, zaczęłam tam coraz częściej zaglądać i interesować się jego funkcjonowaniem. Szybko okazało się, że mnie to wciąga, że prowadząc restaurację mogę realizować też swoje pasje: gotowanie, podróżowanie po Azji, wyszukiwanie nowych smaków dalekowschodnich kuchni. Szeroka wiedza i strategiczne patrzenie na cały biznes jakie zyskałam podczas lat spędzonych w korporacjach, znakomicie sprawdziły się przy prowadzeniu własnej działalności. Porzuciłam więc myśl o szukaniu pracy etatowej i całkowicie zaangażowałam się w rozwój „5 składników”.

Od tego momentu minęło już 1,5 roku. Jak z tej perspektywy ocenia Pani swoją decyzję?
Jest inaczej niż podczas pracy na etacie. W korpo różne problemy widzi się jakby przez szybę. Owszem, jest stres, ale tam odpowiedzialność za działania jest raczej rozproszona. „Na swoim” – przynajmniej na początku – odpowiadasz za wszystko: jesteś specjalistą od HR, logistyki, sprzedaży, marketingu, PR-u. Czasem też informatykiem, ale też sprzątaczką. Jeszcze parę innych obszarów też pewnie by się znalazło. Pracując u kogoś można wyjść z biura i przestać myśleć o pracy. We własny biznes jest się zaangażowanym psychicznie 24 godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu. Co prawda nie ma się szefa, więc można samemu decydować o swoim dniu pracy, ale to wymaga dużo samodyscypliny. Nikt nie narzuca ci spotkań, nie musisz mieć kalendarza w Outlooku, sama wyznaczasz sobie terminy realizacji zadań, więc pokusa zrobienia czegoś innego, niż się zaplanowało, bywa duża. Dlatego trzeba się bardzo pilnować.

Ale…
Ale jeśli człowiek kontroluje czas i potrafi się zorganizować, to „na swoim” może sobie pozwolić na znacznie więcej niż w korpo. Ja np. mogę obecnie tak sobie ustawić grafik, by odebrać dzieci ze szkoły lub zostać z nimi w domu, gdy są chore. Mogę poćwiczyć w klubie w godzinach, w których inni siedzą przy biurkach. Dodatkowo możliwość samodzielnego decydowania o tym, jak ma wyglądać moja firma, czym ma się wyróżniać na rynku i – na końcu – pozytywne opinie klientów, dają tyle satysfakcji, że trudno to porównać do jakiegokolwiek stanowiska w korporacji.

Można pomyśleć, że nic tylko ruszać „na swoje”…
Tyle, że bycie przedsiębiorcą nie jest dla wszystkich. Jeśli ktoś nie lubi siedzieć w excelach, nie potrafi myśleć strategicznie, jeśli mu się wydaje, że wystarczą dobre chęci, zamiast dobrego biznes planu i dodatkowo musi jeszcze włożyć w rozwój danego biznesu wszystkie swoje oszczędności, to obawiam się, że ryzyko rozczarowania i porażki staje się zbyt duże.
Trzeba pamiętać, że podstawowym pewnikiem w przypadku rozpoczynania własnej działalności jest brak stałych wpływów na konto – biznes w pierwszej fazie wymaga doinwestowania, a przychody bywają nieregularne. Na to trzeba być finansowo przygotowanym. Trzeba też umieć zaakceptować zmienność nastrojów, sytuacji. Raz bowiem jest się na plusie, za chwilę na minusie.

Pani ta akceptacja przyszła łatwo?
Ja charakterologicznie chyba mam wpisaną w osobowość komendę: „padnij – powstań”. Nie pielęgnuję długo porażek. Szybko się regeneruję po upadkach, wstaję, otrzepuję się i działam dalej.

Idealna cecha u przedsiębiorcy.
Owszem, to bardzo pomaga mi w sprawnym zarządzaniu swoim biznesem. Podobnie jak to, że mam tzw. „nosa do ludzi”, dzięki czemu udaje mi się rekrutować odpowiednich pracowników.

Wygląda na to, że korporacyjny świat utracił Panią na zawsze.
Uważam, że nigdy nie należy mówić „nigdy”, ale faktycznie nie rozważam powrotu do korpo. Myślę, że swoje już tam przepracowałam. Teraz czas na realizację własnych wizji i na pracę na własnych warunkach.

A Pani wizja to…?
Sieć barów ze zdrową i szybką kuchnią azjatycką „5 składników”. Choć do tego jeszcze długa droga. Na razie niedawno otworzyliśmy drugi nasz punkt. Testujemy nowe rozwiązania, nowe pomysły. W mojej wizji na dwóch punktach się nie skończy, choć oczywiście i tu jestem ostrożna z marzeniami, bo – jak wiadomo – niekiedy życie decyduje za nas. Uznaję jednak, że teraz powinnam działać tak, by swoje wizje zrealizować, a co przyniesie los… kto wie?

Izabela Marczak

Dodaj komentarz