Uciekinier z Mordoru

Zew gór

Ciągle słyszy pytania: Co ty tak z tymi górami?, Życie ci nie miłe?, Nie możesz sobie poszukać innych, bezpieczniejszych wyzwań? Wtedy Tomek Habdas czuje, że tego nie da się wyjaśnić, ale czasami próbuje: Jeżdżę w góry, bo tam jestem najlepszą wersją siebie.

Zanim dojdziemy do gór, zatrzymajmy się na chwilę przy dolinach. Jak to się stało, że chłopak z Żywca znalazł się w stolicy i trafił do korporacji?
Tomek Habdas: Do Warszawy przyjechałem na studia. Na IV roku dostałem pracę w jednym z dużych banków, niedaleko słynnego Mordoru. Zaczynałem jako szeregowy pracownik, ale nie minął rok i awansowałem na stanowisko kierownicze. Miałem 25 lat i zespół ludzi, którymi mogłem zarządzać. Wydawało mi się wtedy, że złapałem Pana Boga za nogi. Taki młody i taki awans. To było jak haj i długo mnie trzymało. Święcie wierzyłem, że jestem świetnym kierownikiem, super coachem i przede mną ocean możliwości.

Co było tym przysłowiowym kubłem zimnej wody, bo rozumiem, że taki się zdarzył?
Właściwie to nawet nie był kubeł zimnej wody. Chyba zwyczajnie z czasem ochłonąłem. W pracę wdała się monotonia. W przeciwieństwie do innych korpoludków, ja nie wysiadywałem w biurze po godzinach, wręcz przeciwnie, codziennie wychodziłem z pracy punkt 16. Niestety, z poczuciem, że po raz kolejny zmarnowałem większość dnia. Wszystko, co na moim stanowisku należało do moich codziennych obowiązków, spokojnie zdołałbym ogarnąć w trzy godziny, więc w sumie przez resztę czasu potwornie się nudziłem. Ile tak można?
Rozważałem przeniesienie się do zupełnie innej korporacji, może też do innej branży. Ostatecznie jednak poszedłem za tym, co od liceum mnie pociągało, czyli w stronę własnego biznesu.

Ponoć korporacja to dobra szkoła dla tych, którzy chcą zadebiutować samodzielnie na rynku.
To prawda. Zarówno to, czego nauczyłem się podczas pracy w banku, jak i wiedza ze studiów, bardzo mi się później przydały.

Czym postanowiłeś się zająć?
Gastronomią.

Słucham?! Przecież to diametralnie coś innego, niż to, co robiłeś wcześniej? Miałeś jakieś doświadczenia w tym kierunku?
Nie miałem. Ale wtedy wydawało mi się to szalenie oryginalnym pomysłem (śmiech). Dopiero później, z niemałym zdziwieniem pojąłem, że multum ludzi z korpo idzie w biznes gastronomiczny.

I jak ci wyszedł start?
O dziwo całkiem dobrze. Zresztą nie zaczynałem samotnie. Spółkę stworzyliśmy razem z kolegą z banku. Co ciekawe, w korpo ze sobą trochę rywalizowaliśmy, za to we wspólnym biznesie dobrze się uzupełnialiśmy.
Podzieliliśmy między siebie obowiązki. Ja odpowiadałem za twarde aspekty biznesu, on za miękkie. Znajomi z dawnej pracy chyba nie wierzyli, że nam się uda, bo co jakiś czas dość regularnie dzwonili i pytali, czy jeszcze istniejemy. Okazało się, że te ich pytania wcale nie były takie od czapy, bo faktycznie w Warszawie lokali gastronomicznych, restauracji, pubów, barów itp. otwiera się co niemiara i równie szybko jak powstają, tak samo szybko znikają. Trzy miesiące, pół roku i śladu po nich nie ma. Bo pomysł się nie przyjął, bo od początku zamiast skrupulatnie liczyć, założyciele z rozmachem inwestowali, bazując na marzeniach, bo wspólnicy się skonfliktowali, itp. Tymczasem my z Łukaszem z powodzeniem prowadziliśmy lokal przez sześć lat.

Niektórych już sama jego nazwa musiała intensywnie przyciągać.
Tak, nazwa wypaliła, choć wcześniej były i inne pomysły: „Na drugą nóżkę”, „Do dna”, ale ponieważ wtedy dość dużo mówiło się w mediach o Sashy Gray, jakoś nam się zgadało, że może nazwać nasz shots bar „Głębokie gardło” i przyjęło się.

A skąd pomysł na shoty?
Rozmaitych koncepcji gastronomicznych przedyskutowaliśmy mnóstwo – od zdrowych energetyków dla studentów, przez pijalnię yerba maty. Ale w końcu zgodnie uznaliśmy, że tym, co zapewne Polakom nigdy się nie znudzi, jest picie trunków, więc założyliśmy shots bar.

Biznes wam wypalił, wszystko szło dobrze, dlaczego więc rozstałeś się ze wspólnikiem?
Jakoś powoli zacząłem tracić zainteresowanie tym interesem. Było dobrze, ale odwiedzali mnie kumple ze studiów i opowiadali, jak im się korporacyjne kariery rozwijają. Ja miałem już korpo za sobą, nawet parę lat prowadzenia własnego biznesu, a oni dopiero się rozkręcali. Niemniej była w nich ta energia, oszołomienie i haj, które i ja kiedyś czułem, a teraz co? Każdy kolejny dzień zaczynałem od rozstawiania butelek wódki.

Może trzeba było zacząć myśleć o rozszerzeniu działalności? Jakiś nowy lokal, trochę inna oferta?
Mieliśmy nawet to zrobić, bo znaleźli się inwestorzy, którzy chcieli w oparciu o nasze know-how zacząć działać w branży. Zaczęliśmy więc szukać odpowiedniego miejsca na lokal, ale w Warszawie to wcale nie takie proste. Na szczęście poszukiwania trwały na tyle długo, że jakoś nam się to wszystko rozmyło i ostatecznie nic z tego nie wyszło.

Dlaczego na szczęście?
Bo dziś, z perspektywy czasu, myślę, że skończyłoby się to katastrofą. Wchodząc w biznes z Łukaszem miałem naprawdę masę szczęścia. Nie mógłbym sobie wymarzyć lepszego wspólnika. Dobraliśmy się pod względem temperamentów i charakterologicznie. Gdyby próbować zobrazować to na osi, mnie można by zlokalizować ździebko na minusie, a Łukasza odrobinę na plusie. Tymczasem nasi dwaj inwestorzy byli jak ogień i woda, po dwóch przeciwnych stronach osi, na brzegach nieskończoności. Nie dogadalibyśmy się. Zaczęłyby się tarcia, konflikty. Wszystko szlag by trafił. Dlatego sądzę, że dobrze się stało, że pomysł wejścia z nimi w spółkę nie wypalił, choć na początku bardzo się podnieciliśmy wizją rozwoju.

Wróciłeś do punktu wyjścia i monotonii?
Tak i powoli zacząłem myśleć o zmianie. W międzyczasie stworzyłem bloga „W Szczytowej Formie”, na którym pisałem o górach. Góry, wędrówki po nich i zdobywanie szczytów to moja pasja. Więc to, jak o nich opowiadałem, chyba się ludziom podobało, bo zacząłem dostawać mnóstwo pozytywnych informacji zwrotnych, wiele pytań od internautów, a niedługo później pojawili się także sponsorzy, gotowi wspierać moje górskie wyprawy. Naturalną koleją rzeczy przyszła więc refleksja, jak by tu dalej zorganizować swoje życie zawodowe tak, by móc w tych górach bywać jak najczęściej.

Widziałam twój profil na Patronite. Piszesz tam, że twoim marzeniem jest zdobyć Koronę Ziemi, ale najpierw wybierasz się na Kilimandżaro, a w przyszłym roku szykujesz się na wyprawę w Andy. Mnie to wygląda na studnię bez dna, jeśli chodzi o finanse, a nie na intratny biznes?
Sądzę, że można by to wszystko tak zorganizować, żeby żyć tylko z gór. Już sam mój blog uruchomił wiele propozycji współpracy: prowadzenie prelekcji, warsztatów i pogadanek w szkołach. W związku z tym ostatnio tylko jeżdżę i opowiadam o górach. Ale ja chyba tak nie chcę. Mam analityczny umysł, potrzebuję też wyzwań innego rodzaju. I lubię niezależność, a faktycznie, jak mówisz, wyprawy, zwłaszcza te zagraniczne, sporo kosztują. Wymyśliłem więc sobie, że gdybym miał biznes, który nie wymaga mojego ciągłego nadzoru, to wtedy mógłbym go pogodzić z realizacją swojej pasji.

Co wymyśliłeś?
Że nie będę się już zajmował własną gastronomią, ale chętnie pomogę innym prowadzić ich biznesy pod kątem kontroli i analizy finansów. Zostałem doradcą biznesowym, którego – po tym, jak uruchomiłem mojego drugiego bloga „Liczby na talerzu” – znajomi zaczęli nazywać Magdą Gessler Excela (śmiech).

Sprzedaliście ze wspólnikiem „Głębokie gardło”.
Tak. Łukasz pozostał w branży gastronomicznej, ja pośrednio także, ale nasze biznesowe ścieżki się rozeszły. Nadal jednak jesteśmy przyjaciółmi.

I co dalej?
Mam nadzieję, że mnóstwo szczytów do zdobycia.

A jakbym ci zadała na koniec twoje ulubione pytanie, po co ci te góry, to co usłyszę?
Tam czuję się szczęśliwy.

 

Izabela Marczak

Dodaj komentarz