Uciekinier z Mordoru

Wygnała mnie potrzeba sprawczości

Rafał Ferber, twórca fanpage’u „Mordor na Domaniewskiej”, obecnie właściciel agencji social media, opowiada o motywach odejścia ze świata korporacji oraz o korzyściach i zagrożeniach, które przyniosła ta decyzja.

Orkom” z Mordoru przedstawiać Pana raczej nie trzeba, bo większość kojarzy Pański słynny fanpage. Niemniej powody pańskiej ucieczki z tego miejsca już może nie są wszystkim tak dobrze znane.
Rafał Ferber: Myślę, że podobnie jak wielu innych uciekinierów, „dojrzałem do tego, aby iść na swoje”. Miałem dosyć Mordoru i pracy na rzecz innych. Przez 10 lat zbierałem doświadczenia, pracując w korporacjach i dla korporacji – znudziło mnie bycie „najemnikiem”. W dodatku coraz częściej widziałem minusy tej pracy (choć zawsze będę podkreślał, że istnieją też plusy) – różnego rodzaju sufity, przez które nie da się przebić oraz świadomość, że jestem tylko jedną z komórek w Excelu – przychodową lub kosztową.
Ktoś może zapytać jak mogę tak myśleć, skoro za moją pracę dobrze mi płacono? To nic wyjątkowego – mam np. znajomych w bankach, którzy za dobre wyniki wciąż wygrywają wycieczki po świecie i mają tego dość. Dla innych to marzenie: jeździć po świecie, gdy ktoś im za to płaci, ale dla tych moich znajomych to żaden bonus. Spowszedniało im to.

A jednak blisko dekadę spędził Pan jako trybik w machinie?
Owszem, od początków mojej pracy zawodowej, tj. od roku 2006, pracowałem m.in. dla agencji interaktywnej działającej w branży medycznej, potem dla firmy informatycznej jako handlowiec, a później zająłem się sprzedażą oraz zarządzaniem sprzedażą w firmie związanej z rynkiem finansowym. Doskonale odnajdywałem się w tych firmach i w tych rolach. Cieszyłem się z poczucia prestiżu, jaki pojawia się, gdy działasz dla dużego rynkowego gracza, z poczucia bezpieczeństwa (którego pozorność odkryłem dopiero po jakimś czasie), z możliwości rozwoju, ze świetnych szkoleń i znakomitych mentorów, z fajnych imprez firmowych…

Więc co się stało, że zrezygnował Pan z tego wszystkiego?
Popchnęły mnie do tego przede wszystkim: gen przedsiębiorczości i potrzeba sprawczości. Już w liceum kombinowałem, jak zdobyć środki na własne potrzeby. Kosiłem trawę, sprzedawałem płyty, na studiach założyłem z kumplami portal internetowy. Pozyskaliśmy inwestora, dynamicznie się rozwijaliśmy, ale nie wyszło.

Dlaczego?
Zabrakło nam pokory i wiedzy o tym, jak powinno się prowadzić biznes.

Zawsze mnie ciekawi, co oznacza taka wiedza?
Chodzi głównie o umiejętność współpracy z ludźmi, motywowania ich, rozpoznawania ich potrzeb i odpowiadania na nie. Umiejętność współdziałania niezależnie od struktury organizacyjnej firmy. To również zrozumienie, że firmy tworzą ludzie i że oni są ich prawdziwą wartością, więc trzeba o nich dbać i szanować ich. W teorii to oczywiste, gorzej jednak z wcieleniem tego w życie. Zwłaszcza w Mordorze (śmiech).

Od dwóch lat prowadzi Pan własną agencję social media, jak się Panu żyje na swoim?
Przede wszystkim każdy najmniejszy kontrakt cieszy bardziej, niż zrobienie wielkiego korporacyjnego dealu. Zarobienie pięciu tysięcy we własnym biznesie ma większą wartość niż milion zarobiony dla korpo. Z drugiej strony jest większy stres i każdą wolną chwilę poświęca się na myślenie, co można zrobić lepiej, co można usprawnić.
Inaczej też dysponuje się budżetem. W dużych firmach są budżety marketingowe – zaplanowane i ułożone, lepiej lub gorzej, ale kasa jest. W małych firmach każdą złotówkę ogląda się kilka razy i ze wszystkich stron. To dlatego na przykład, mimo że działam na rynku już jakiś czas, nie mam jeszcze firmowej strony internetowej. Zawsze są rzeczy bardziej niezbędne. Wolę wydać pieniądze na podniesienie moich kompetencji czy zatrudnienie specjalisty.

Czy wróciłby Pan do korporacji, gdyby nadarzyła się taka okazja?
Jestem zwolennikiem zasady: „nigdy nie mów nigdy”. Choć mam nadzieję, że życie raczej mnie do tego nie zmusi. Na razie rozwijam swoją agencję i w pełni mnie to satysfakcjonuje.

Kiedy obserwuje Pan dzisiejszy Mordor, dostrzega Pan tu jakieś zmiany, w porównaniu ze stanem chociażby sprzed pięciu-sześciu lat?
Jak dla mnie zmieniło się tylko to, że jest jeszcze więcej biurowców, jeszcze więcej remontów i stresu. No i pomiędzy tym wszystkim pojawiły się dodatkowo osiedla mieszkaniowe. Kiedy sam pracowałem w Mordorze, też myślałem, że byłoby fajnie wynająć coś bliżej pracy, bo wtedy żyłem tylko nią. Dziś coraz więcej pracowników zyskuje szansę, by być bliżej swoich kombinatów.

Pana facebookowa strona, krytyczne artykuły w mediach, millenialsi walczący o work-life balance… Sądzi Pan, że to w żaden sposób nie zmieniło sposobów działania korporacji przy Domaniewskiej?
Jeśli już ktoś miałby je zmienić, to właśnie millennialsi, bo trzeba nimi inaczej zarządzać i inaczej ich motywować. Wiele firm opierających się na młodych pracownikach musiało to zrozumieć i się dostosować, żeby utrzymać się na rynku. Ale sądzę, że znacząca większość jednak nadal tkwi w mentalnym betonie.
Trzeba też pamiętać, że w dużym przedsiębiorstwie trudniej o takie reformy, bo w gąszczu ludzi zawsze znajdzie się okazja do wykorzystywania stanowiska, bo często panuje tam bezwład organizacyjny i komunikacyjny. Nawet jak ktoś ma jakieś zastrzeżenia albo świetny pomysł, to zanim informacja przejdzie z góry na dół, przetoczy się przez kolejne komórki, by w końcu dotrzeć tam, gdzie miała, mija sporo czasu, a po drodze przekaz ulega deformacjom.

Czy według Pana istnieje jakiś uniwersalny przepis na ucieczkę z Mordoru?
Nie sądzę. Po pierwsze, nie wszyscy chcą uciekać. Dla wielu dostanie się do Mordoru, to niemal jak złapanie Pana Boga za nogi. Zresztą sam kiedyś byłem dumny z tego, że tam pracuję. Po drugie, jeśli już ktoś zaczyna się nad tym zastanawiać, to musi dobrze przemyśleć wszystkie za i przeciw. Nie każdy przecież nadaje się do prowadzenia własnego biznesu. Może lepiej zamiast rzucać się na głębokie wody, spróbować znaleźć pracę w mniejszej firmie?
Tym, którzy jednak chcą spróbować swoich sił jako przedsiębiorcy, radziłbym robić to rozsądnie. Najlepiej zacząć, gdy ma się jeszcze stałą pracę i pieniądze, zgromadzić odpowiednie środki, nawiązać kontakty, startować od małych biznesów „po godzinach”. Wyczuć, czy to nam w ogóle odpowiada.

Jakie ma Pan plany na przyszłość?
Myślę o powiększeniu zespołu, zdobyciu nowych klientów. No i mam nadzieję na jakiś urlop.

To realne?
Urlop? Jasne. To tylko kwestia odpowiedniej organizacji i ustawienia sobie priorytetów.
Myślę, że warto, zwłaszcza pracując w korporacji, lub po odejściu z niej, nauczyć się ważnej rzeczy: odpoczywać. Wielu Polaków tego nie potrafi. Biorą urlop i wykorzystują go na remont domu. Co to za odpoczynek? Ja sam dopiero się tego uczę, ale coraz bardziej to doceniam, i chyba odnoszę w tym zakresie coraz większe sukcesy.

 

Izabela Marczak

Dodaj komentarz