Uciekinier z Mordoru

Z pogromcy coca-coli w maestro chmielu

Poznajcie polskiego Waltera White’a. Nie, nie – on nie wykorzystuje swojej wiedzy chemicznej do produkcji amfetaminy. Robi za to coś, co innym nie uszłoby na sucho. Jacek Materski potrafi nawarzyć piwa, które potem piją za niego inni.

Czym się Pan zajmował, zanim – w tym wypadku nie mleko, ale – piwo się rozlało?
Jacek Materski: Wykonywałem wiele różnych zawodów. Choć z wykształcenia jestem chemikiem, przez wiele lat nie pracowałem w wyuczonym fachu. Zajmowałem się głównie handlem. Przez 11 lat byłem kupcem w międzynarodowym przedsiębiorstwie. Wcześniej podobny zawód wykonywałem w firmach holenderskiej i włoskiej. Jednak nie narzekałem. To była pasjonująca praca. Podróże biznesowe do wielu państw, rozmowy w różnych językach, poznawanie ciekawych ludzi, nowych kultur.
Oczywiście, jak zawsze w korporacji, były także mniej fascynujące strony tej pracy, takie jak sprawozdawczość, raporty, analizy, excele, słowem: nuda. Niemniej nie uciekałem od tego, bo bilans wychodził zawsze bardzo na plus.

Co się więc stało?
Eksperymenty wymknęły się spod kontroli (śmiech). Warzenie stało się pasją.

I jeszcze zgarnął Pan do tego procederu innych „piwoszy”?
Okazało się, że dwóch moich sąsiadów ma taką samą pasję, jak ja, i też eksperymentują. Tyle że kto może docenić efekty eksperymentów przeprowadzanych na domową skalę? Gdy coś komuś wychodzi, chciałby się tym dzielić, pokazać otoczeniu, mieć konkretny feedback. Więc złożyliśmy się na zbudowanie większego „laboratorium” smaku, które pozwoliłoby nam zwiększyć produkcję i wejść z naszymi piwami na rynek.

Wówczas rzucił Pan pracę w korpo?
A skąd! Jeszcze przez trzy lata pracowałem jako międzynarodowy kupiec. Podobnie moi wspólnicy. Jeden nadal zajmował się projektami informatycznymi, a drugi w firmie o podobnym charakterze do tej, jaką zamierzaliśmy uruchomić.

Jak zatem udało Wam się rozkręcić biznes „po godzinach”?
Tak, jak to bywa z pasjonatami. Zawsze znajdą sposób na to, żeby zrealizować się w swoim hobby. My też wykorzystywaliśmy każdą wolną chwilę – najpierw jeździliśmy po Polsce i szukaliśmy okazji do zakupu niewielkim kosztem wyposażenia naszego zakładu. Później poświęciliśmy sporo czasu na własnoręczną instalację wszystkiego, a następnie na opracowanie procedur i doglądanie całego procesu produkcyjnego.
Summa summarum: nasz pierwszy browar skonstruowaliśmy z zezłomowanych zbiorników nierdzewnych, w których zaczęliśmy produkować w niewielkich ilościach nasze własne, rzemieślnicze piwo.

To był rok 2012. Przecieraliście szlaki trendu, który dopiero miał się narodzić.
Owszem. Wtedy rynek piw rzemieślniczych w Polsce dopiero się tworzył. To, co robiliśmy, było wówczas niesamowicie niszowe. Produkowaliśmy mało, ale wyjątkowe piwa. Niestety, z powodu takiej metody produkcji, były one drogie. Mimo to marka Artezan zaczęła się przebijać do zbiorowej świadomości i po dwóch latach okazało się, że jesteśmy zablokowani zamówieniami. Nie byliśmy w stanie sprostać potrzebom klientów – musieliśmy się rozwijać.

Straszne (śmiech).
W pewnym sensie to straszne, kiedy pasja przekłada się na pieniądze. Coś się wówczas traci, choć finansowo się zyskuje. Z drugiej strony, wydaje się, że nie ma nic przyjemniejszego niż robić biznes na tym, co cię naprawdę ciekawi i wciąga. Ale też trzeba stale czuwać na tym, by to, co się zrodziło z pasji, czyli jakość, nie zostało zniszczone przez chęć większego zysku – ilość.
Tak czy inaczej, ponieważ chcieliśmy sprostać oczekiwaniom klientów, sprzedaliśmy nasz mały browar w Natolinie i kupiliśmy dużą halę w Błoniu, gdzie ulokowaliśmy większy browar. Przyjechał aż z Czech, gdzie zbudowano go specjalnie na nasze potrzeby. Ruszyliśmy z kopyta. A dziś znów okazuje się, że nam za mało miejsca i znów wszystko woła, by się rozrastać…

Skąd u Pana zainteresowanie piwowarstwem?
W zasadzie jeszcze z dzieciństwa. Nie, nie chodziło wówczas o piwo… Gdy byłem chłopcem postanowiłem wyprodukować napój, który pobije coca-colę. W PRL-u coca-cola była niczym święty Graal. Miałem na tym punkcie bzika. Pewnego razu ojciec zabrał mnie na specjalną wyprawę na prowincję, żebym mógł się napić pepsi, która zgodnie z umową, jaką Gierek zawarł z Zachodem, nie mogła pojawiać się w dużych miastach, gdzie królowała coca-cola.

Eksperyment się nie udał?
Cóż, muszę się przyznać do porażki. Choć podejmowałem wiele prób. Wyciskałem sok z aloesu, z ogórków, mieszałem z kawą zbożową. Ale nie wyszło.

Więc przerzucił się Pan na piwo?
Skoro nie mogłem pokonać najlepiej sprzedającego się na świecie napoju bezalkoholowego, postanowiłem spróbować z alkoholowym. Fenomenem piwa jest to, że da się uzyskać tak dużą różnorodność jego odmian, jak żadnego innego trunku.
Piwowarstwo kreatywne jest jak tworzenie muzyki. Człowiek komponuje ją od zarania dziejów, a wciąż powstają nowe gatunki. Z piwem jest podobnie. Ogromna gama słodów, masa odmian chmielu, dodatków niesłodowych (takich jak cukry, soki owocowe, moszcz owocowy), przyprawy, różne szczepy drożdży, rozmaite sposoby fermentacji i dojrzewania… To wszystko daje ogromne możliwości kreacji. I jest fascynujące.

Od powstania pierwszego browaru Artezan minęło już parę lat. Dziś nie jesteście już tylko pasjonatami. Wasz biznes się rozwinął, ale urosła też konkurencja. Wytworzyła się moda na piwa rzemieślnicze, ale duże browary też prześcigają się w tworzeniu piw smakowych. Piwa kraftowe, zwykle jednak droższe od tych z produkcji masowej, muszą ostro walczyć o przetrwanie na rynku.
To prawda. Browary rzemieślnicze muszą się promować. Dlatego wymyśliliśmy Warszawski Festiwal Piwa. To odbywająca się dwa razy do roku impreza, na której miłośnicy tego trunku mogą spróbować różnych smaków z bogatej gamy piw produkowanych w polskich i europejskich browarach kraftowych. Podczas tego wydarzenia ponad 50 producentów – rzemieślników ma okazję pochwalić się tym, co tworzą.
Impreza, którą organizujemy już od trzech lat na stadionie Legii Warszawa, cieszy się ogromnym zainteresowaniem. Bywa nawet, że jest więcej chętnych niż miejsc i musimy blokować wejścia.

Czy taka stricte alkoholowa impreza nie jest ryzykownym przedsięwzięciem? Rozrywka plus procenty – to kojarzy mi się raczej ze wstępem do jakiejś draki…
Od trzech lat to wydarzenie ochrania ta sama firma. Na początku mieli podobne obawy. Tymczasem okazuje się, że WFP nie rodzi żadnych przykrych incydentów. Po pierwsze: dlatego że piwo, a zwłaszcza piwo rzemieślnicze, zawierające duże dawki chmielu, ma działanie uspokajające. Po drugie: oprócz piwa na festiwalu jest mnóstwo pysznego jedzenia serwowanego z food trucków. Jest też kawa, woda i inne napoje oraz piwa niskoprocentowe, które teraz są modne. Natomiast te wysokoprocentowe serwowane są w naczyniach o małych objętościach, po 100-200 ml, podobnie jak wino. Ponadto impreza oferuje wiele innych atrakcji, w tym występy zespołów muzycznych, pokazy teatralne, i inne.

Pana browar niemal co tydzień tworzy nowy, unikatowy rodzaj piwa. Czy obecnie zaspokoił Pan już swoje ambicje wynalazcy supernapoju?
Chyba mogę uznać, że gorycz dawnej porażki została osłodzona (śmiech). Każdy nowy smak piwa jest kolejnym sukcesem, który daje mi satysfakcję. Można zatem powiedzieć, że z przeszłością jesteśmy kwita.

A przyszłość?
Przyszłość to kolejne wyzwania. Skoro się wypłynęło na głębokie wody, trzeba teraz spróbować się na nich utrzymać. Wierzę jednak, że jeśli pozostaniemy wierni pasji, będziemy płynąć dalej.

 

Izabela Marczak

Dodaj komentarz