Kto regularnie zagląda na LinkedIn, wie, że aktywnych użytkowników i treści przybywa każdego dnia. A jak to bywa z morzem treści – nie wszystko jest tak do końca chciane i dobre jakościowo. Poradników, o czym pisać, znajdziecie mnóstwo. Tutaj, dla odmiany, kilka przykładów postów, które dużą część społeczności po prostu irytują. Lecimy!
Polskie tłumaczenia anglojęzycznych kalek
Polskie tłumaczenia anglojęzycznych kalek, które zatoczyły już 75 okrążenie w internecie i NIKT nie chce ich czytać. Nawet jeśli podmienisz słowo albo liczbę, nawet jeśli lajki i zasięg kuszą.
Serio, zapaleni lajkowicze znajdą się zawsze, ale nie warto, bo część kontaktów bez zastanowienia kliknie „unfollow” i wrzuci cię na prywatną czarną listę. I tak szczerze trudno będzie się im dziwić. Przykłady?
Wszelkie iteracje schematu „50 zł na fast food – tak, 50 zł za książkę – za dużo pieniędzy.”
Te same historie rekrutacyjne lub sprzedażowe z podmienionymi detalami. I od strony kandydata, i rekrutera: „Przytrzymałem mu drzwi do budynku, uśmiechnął się z wdzięcznością, a po pięciu minutach okazało się, że to mój potencjalny szef”.
Wyliczanki wszystkich rzeczy, które udało ci się zrobić przed godz. 7 rano z mniej lub bardziej ukrytym przekazem, że jeśli ktoś wstaje po godz. 5, to sukces zobaczy tylko przez szybę.
Smutne, seksistowskie rozkminy
Albo takie, gdzie motywem przewodnim jest „kiedyś to były czasy, teraz już nie ma czasów. Jasne, płeć i wiek to zmienne, na które warto patrzeć, analizując zjawiska społeczne i rynek pracy, szczególnie wtedy, kiedy chcemy o nich pisać.
Można pogrzebać w badaniach, raportach, pogadać z ekspertami (takimi prawdziwymi, nie z własnego nadania). Ale wpis pod tytułem „zapytałem żony i powiedziała, że jej to nie obraża, więc nie ma tu żadnego seksizmu” albo „ostatnio musiałem zwolnić 20-latka, bo nie dowoził, ergo – tym młodym poprzewracało się wiadomo gdzie” z rzetelną analizą ma mało wspólnego. Być może jesteś rozgoryczony, że świat się zmienia, ale świat nie do końca potrzebuje tych obwieszczeń. Szczególnie jeśli nie ma tam nic poza twoimi dowodami anegdotycznymi (jak piszesz, że szwagier też tak miał, to dalej jest dowód anegdotyczny, naprawdę).
Wylewy żalu i gniewu
Na pracodawcę. Na potencjalnego pracodawcę. Na politykę (nie mylić z zauważaniem jej wpływu na życie). Na rekrutera. Na innego linkedinowicza. Oczywiście publicznie, pod własnym nazwiskiem.
Nie zrozummy się źle. Tak zupełnie poważnie, sygnaliści, też ci wirtualni, są potrzebni. Dużo nadużyć zostało ujawnionych tylko dlatego, że osoba lub grupa osób pokazała, że można przerwać zmowę milczenia i opowiedzieć głośno o czymś, co nie powinno mieć miejsca.
Zastanów się jednak, czy to twój przypadek i czy na pewno, NA PEWNO, chcesz i możesz mierzyć się z konsekwencjami, chociażby tymi reputacyjnymi. Czy naprawdę pomyłka osoby rekrutującej albo nawet, o zgrozo, ghosting, zasługuje na publiczny lincz, który napakujesz przymiotnikami „głupia”, „nieprofesjonalna”, „bezczelna”? Może trudno w to uwierzyć, ale negatywny feedback często (a nawet częściej) działa lepiej wtedy, kiedy jest przekazywany bezpośrednio, bez świadków. Jeśli masz z kimś na pieńku, a jest to sytuacja jednorazowa i nie masz odwagi wysłać maila lub wiadomości prywatnej, publiczny post z opisem wszystkim grzechów jest średnią alternatywą.
Cytaty
Najlepiej takie na tle morza, gór albo zachodu słońca. Gandhi, Einstein, Steve Jobs, Hillary Clinton, Richard Branson, Maya Angelou. Najlepiej coś o koncentracji na kliencie, motywacji, wytrwałości, kreatywności. Te, które można podłożyć do każdego możliwego tematu: work-life balance, projektów, produktów, HR, marketingu.
A tak serio – nie chodzi o to, żeby nie dzielić się czymś nowym i mądrym, najlepiej dodając, dlaczego to za takie uważasz. Ale cytat, który był już na wszystkich firmowych prezentacjach otwierających rok/kwartał/nowy rozdział/produkt/wizję to nie to.
Bardzo nachalna promocja własnego biznesu
I znowu – LinkedIn może być świetnym narzędziem sprzedażowym. Ale miej litość i rozróżniaj promocję od spamu.
„Viralowe” treści
Szczególnie gdy obudziliśmy się trochę za późno i jedynym celem jest wejście w trend. Jest cienka granica między dobrym wykorzystaniem RTM, a stworzeniem czegoś, co wywoła jedynie westchnienie irytacji. Podobnie z treściami, które mają „ufajnić” naszą markę (również personalną), ale w żaden sposób nie są z nią spójne. Albo są memem z 2010 roku.
Na specjalną nagrodę zasługuje tutaj, niestety, część branży rekrutacyjnej. Jeśli nie możesz podać kandydatowi konkretów, oszczędź mu otoczki, która prawdopodobnie wygląda zabawnie tylko w twoich oczach. Niezależnie od tego, ile nagrasz tiktoków, napiszesz wierszy i zrobisz fotek w śmiesznych ubraniach – kandydaci i tak będą pytać o kasę, typ umowy, pracę zdalną i obowiązki.
Ufff, kto zdążył się wkurzyć przez samo przejrzenie tej listy? Pewnie jest tego więcej, ale zostawiam sobie materiał na drugą część, bo (nie)przyjemności trzeba dawkować. Tymczasem życzę wam w feedach jak najmniej tego, czego nie chcecie tam oglądać.
Dodaj komentarz