Aleksandra Kowalczyk zawsze chciała zostać przedsiębiorcą. W korporacji zajmowała się liczbami, ale wolała pracować ze słowem, bo to sprawiało jej przyjemność. Zajęła się więc tłumaczeniami. Działalność gospodarczą rozpoczęła 8 marca. W ten sposób chciała pokazać siłę kobiet.
Mirosław Mikulski: Jak długo pracowała pani w korporacji?
Aleksandra Kowalczyk: Spędziłam tam około siedmiu lat. Studiowałam zaocznie, więc wcześnie zaczęłam pracować. Zajmowałam się głównie administrowaniem, a potem trochę przez pomyłkę trafiłam do księgowości, której zupełnie nie czułam. W pewnym stopniu motywowała mnie praca z językami obcymi, ale zasadniczo była to monotonia.
Dlaczego zdecydowała się pani na zmianę?
Zawsze szukałam tego, co mnie pasjonowało, a pisanie i języki to były moje pasje. Praca z liczbami nie była dla mnie. Zmiana nie nastąpiła nagle. Cały czas pracowałam na etacie i w międzyczasie założyłam działalność gospodarczą. Nie rzuciłam korpo od razu i nie skoczyłam na głęboką wodę. Początkowo byłam copywriterką, ale wkrótce poszerzyłam zakres usług o redakcję i korektę, a niewiele później postanowiłam, że firma będzie działać jako agencja. Pracowałam jeszcze w innych instytucjach np. na uczelni, w szkole, ale do korporacji już nie wróciłam.
Skończyła pani zarządzanie, a potem filologię włoską.
Chciałam mieć własną firmę, stąd studia na kierunku zarządzania. Potem, kiedy zaczęłam mieć więcej zleceń na tłumaczenia, chciałam zrozumieć jak to wszystko działa. Wybrałam studia filologiczne, żeby nie było tak, że szewc bez butów chodzi (śmiech). Zrobiłam to z powodów ambicjonalnych, w czasie pandemii i już po trzydziestce, a języki obce zawsze szybko wchodziły mi do głowy. Angielski już umiałam, więc chciałam „mieć” kolejny język.
Skąd pomysł na własną działalność?
Zawsze wszystkim mówiłam, że chcę być przedsiębiorcą. W końcu przyszedł ten moment, gdy postanowiłam wdrożyć swój plan w życie. Dostałam pierwsze zlecenie – klient był zadowolony z tego co zrobiłam i to mnie przekonało. To było w roku 2018, miałam wtedy 28 lat. Symbolicznie otworzyłam działalność 8 marca, w Dniu Kobiet, ponieważ stwierdziłam, że chcę pokazać siłę kobiet. Pracowałam głównie z mężczyznami i to oni pięli się po szczeblach kariery. To mnie bardzo zmotywowało. Na pomysł prowadzenia firmy o takim profilu i jej skalowaniu wpadłam sama, nie radziłam się znajomych.
Podeszła pani do tego bardzo ambicjonalnie…
Pewnie tak. Własna firma jest chyba odzwierciedleniem moich ambicji i odpowiedzią na poczucie braku samodzielności. Czyli tego wszystkiego, na co nie miałam szans w korporacjach.
Czy kobiety były tam dyskryminowane?
Raczej nie, choć wynikało to chyba ze specyfiki firmy i branży. Zatrudnieni byli tam głównie inżynierowie po politechnice, stąd przewaga mężczyzn.
Czułam, że na stanowiskach menadżerskich – i to nie tylko w Polsce – przeważają mężczyźni. Choć przecież wiele kobiet prowadzi własne biznesy, ale się tym nie chwalą. Myślę, że jest w nich więcej strachu niż w mężczyznach. Zauważyłam to i chciałam przełamać to uczucie.
Jak pani zdobyła pierwsze zlecenie?
Dostałam je z agencji marketingowej, a więc nie bezpośrednio od klienta. Bardzo chciałam wykonać tę pracę, ale nie prowadziłam jeszcze wtedy działalności gospodarczej. Była to seria artykułów o Łodzi, czyli moim rodzinnym mieście.
Dlatego właśnie potem założyłam firmę i długo badałam rynek. Okazało się, że nie jest łatwo przekuć na praktykę teorię, której uczyłam się na studiach. Ten schemat w ogóle nie zadziałał. Najpierw myślałam, że będę zajmowała się tylko copywritingiem, ale po dwóch latach okazało się, że niszę stanowią tłumaczenia. Pierwsze zlecenie to było tłumaczenie na jeden z orientalnych języków i musiałam do tego kogoś znaleźć. Wtedy uświadomiłam sobie, że to koniec pewnego etapu – działania w pojedynkę.
Teraz stawia pani na tłumaczenia?
Tak zadecydował rynek. Okazało się, że podczas pandemii zaczął się boom na otwieranie sklepów internetowych. Ich właściciele chcieli wchodzić na rynki zagraniczne i stąd zapotrzebowanie na tłumaczenia na kilka języków w jednym miejscu. To była potrzeba chwili i dopiero wtedy zobaczyłam jaki jest na to popyt. Był taki moment, że moja firma dostawała zlecenie na jednoczesne tłumaczenia na język chiński, rumuński, angielski, włoski itd. To pokazuje skalę tego zjawiska.
Większość osób narzeka na pandemię, ponieważ przyniosła im straty. Dla pani był to chyba złoty okres?
To prawda. Wiem, że zabrzmi to niezbyt dobrze, ale trochę tęsknię za tamtymi czasami, ponieważ największy rozwój i największe sukcesy zawdzięczam pandemii. Realizacja najdłuższego zlecenia, jakie wtedy dostałam trwała półtora roku – było to tłumaczenie jednej z gier komputerowych na dwanaście języków.
Kolejnym punktem zwrotnym była wojna w Ukrainie i wzrost zapotrzebowania na tłumaczenia z tego języka. Przez pierwsze dwa miesiące wszyscy chcieli tłumaczyć wszystko na ukraiński. Potem wiele firm, z którymi współpracowałam, zmieniło profil działalności, a inne, dla których był to główny rynek, zamknęły działalność.
Skąd pani bierze tłumaczy?
Preferuję osoby z dyplomem i pasją jednocześnie, które spędziły sporo czasu zagranicą. Poza tym musimy nadawać na tych samych falach. Nawet jeśli ktoś jest wybitnym tłumaczem, ale nie mogę się z nim dogadać – rezygnuję. Obecnie współpracuję z czterdziestoma tłumaczami. Na szczęście natężenie pracy jest różne i nie kontaktujemy się codziennie. Do klientów też podchodzę bardzo wybiórczo, butikowo. Musimy się dogadywać i nie ze wszystkimi współpracuję.
Czy ten rynek jest na tyle rozbudowany, że można sobie pozwolić na luksus wyboru klientów?
Tłumaczenia to taka branża, w której zawsze jest popyt. Wolę pracować z wybranymi klientami, którzy są w stanie zapłacić za usługę adekwatnie do włożonej w nią pracy. Firma wciąż świadczy również usługi z pogranicza marketingu (np. e-booki), ale najważniejsze jest, żeby dany temat był spójny z moją marką i jej wartościami.
Dużo pani inwestuje w siebie?
Właściwie cały czas – wciąż kończę nowe kursy. Uważam, że nauka to najlepsza inwestycja, ponieważ nigdy nie wiadomo co się przyda w prowadzeniu biznesu. Na przykład w ubiegłym roku skończyłam kurs zarządzania projektami i języka norweskiego, które dały mi bardzo dużo.
Jak pani widzi przyszłość rynku tłumaczeń?
Jak wspomniałam: uważam, że na tłumaczenia zapotrzebowanie będzie zawsze, ale ostatnio sporo namieszała sztuczna inteligencja. Większość osób korzysta już tłumaczeń za pomocą ChatGPT. Myślę jednak, że dla dobrych graczy zawsze będzie miejsce na rynku. W przypadku kompleksowych usług np. realizacji e-booka, kiedy klienci potrzebują tekstu i grafik, sztuczna inteligencja na razie nie jest konkurencją. Ale co będzie za kilka lat, nie wiem, bo postęp następuje szybko. Poza tym prowadzenie firmy to zawsze niepewność. Jedni to lubią to uczucie, a inni nigdy nie podejmą decyzji o otwarciu własnego biznesu.
Dodaj komentarz